Podczas dwugodzinnej emisji bez słowa komentarza, wybrani przechodnie obarczają winą za katastrofę prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem: media, partie polityczne, a nawet Rosjan."
I dalej: "Czy wzbudzanie społecznych i narodowych antagonizmów jest rolą telewizji publicznej? Czy misją telewizji publicznej jest propagowanie nienawiści? Pokazywania odczuć Polaków po tragedii tylko w jednym świetle, pełnym nienawiści, bezpodstawnych podejrzeń i spisków?".
Groteskowa poetyka tego tekstu, przypominająca prasowe donosy z okresu PRL-u, oddaje jednak retorykę, którą uruchomił salon III RP w obronie status quo. Dzielenie Polaków to podważanie monopolu dominujących w nim ośrodków opiniotwórczych. Te ośrodki nie wahają się użyć najdalej idących insynuacji, obelg i manipulacji. Nagonka organizowana przeciw "Solidarnym 2010", to przykład kampanii nienawiści, które wcześniej wymierzane były przeciw tym, którzy podważali dogmaty III RP: zwolennikom lustracji czy dekomunizacji, krytykom oligarchicznych porządków naszego państwa. Gdyż próba zakwestionowania pozycji establishmentu III RP to "dzielenie Polaków".
Retoryka ta wyklucza debatę i starcie racji. Ma eliminować, unieważniać, unicestwiać. Przyprawić gębę i ośmieszyć. Jest więc z gruntu antydemokratyczna. Prześledźmy ją na przykładzie kampanii przeciw filmowi Ewy Stankiewicz. Wcześniej jednak dygresja na temat pozycji SLD. Z perspektywy czysto politycznej dziwny może się wydać atak tej partii na film dokumentujący protest przeciw rządowi i popierającym go mediom. Przecież SLD jest opozycją. Jest jednak powiązana silnymi więziami z establishmentem III RP. Ten bowiem wyrasta z postkomunistycznego układu, do którego dokooptowana została część dawnych, opozycyjnych elit. SLD długi czas była jego polityczną emanacją. Po aferze Rywina, która doprowadziła tę partię do — jak się okazało trwałego — kryzysu, establishment wszedł w układ z nowym politycznym protektorem, PO, współuczestnicząc w zasadniczej transformacji tej partii. Być może trudno mówić o zasadniczej transformacji, gdyż w punkcie wyjścia była to nieco pozbawiona wyrazu platforma politycznych rozbitków. Kształt nadał jej wstrząs moralno-polityczny, który był efektem afery Rywina. To wtedy twarzą PO stał się Jan Rokita z projektem radykalnej reformy państwa, a Donald Tusk i inni liderzy ugrupowania podpisali się pod nim. Wówczas PO nie była pupilkiem "Gazety Wyborczej", a wręcz przeciwnie. Wojna z PiS-em i wyborcze zwycięstwo w 2007 roku doprowadziły do zasadniczej zmiany. Nastąpiła symbioza między establishmentem III RP a PO, a ideowi politycy tej partii zostali wypchnięci na margines. A SLD przecież wpisana jest w III RP. Toteż jej politycy mogą roić o przejęciu roli PO, ale nie mogą zakwestionować głębszego ładu, który utrzymuje ją przy władzy. Wróćmy do filmu. Po to, aby unieważnić jakiś przekaz należy go zdezawuować. Film pokazuje integrację Polaków wobec najważniejszych symboli i instytucji wspólnoty. Jest zapisem czasu szczególnego, gdy pod wpływem wstrząsu następuje zbiorowa refleksja i rozliczenie. Pytanie, które pojawia się przed bohaterami filmu: na ile medialny obraz jest adekwatny do rzeczywistości, jest w takim momencie naturalne. Oczywiste jest również rozważanie wszelkich hipotez, które wyjaśniają katastrofę. Żadnej hipotezy nie wyklucza prokuratura, a więc nie może wykluczyć zamachu ze strony rosyjskiej. Na ile jest to prawdopodobne, to inna sprawa. Byłoby manipulacją eliminować również takie pytania lub domniemania, które, jak wszyscy wiemy, funkcjonowały wówczas — i funkcjonują nadal — na szeroką skalę. W "Solidarnych 2010" pojawiają się one w umiarkowanej proporcji. Trzeba bardzo złej woli, aby przedstawić je jako tezę filmu. Stwierdzenie (jedno na półtoragodzinny film) o tym, że Tusk ma krew na rękach ma raczej metaforyczny charakter. I znowu, przypisywanie go twórcom filmu, a w wielu wypadkach TVP, jest tak absurdalnym nadużyciem, że może ostać się tylko dzięki powtarzaniu i sytuacji, w której nagonka na film nie ma z nim nic wspólnego.
Owszem, ludzie wypowiadający się w "Solidarnych 2010" są krytyczni wobec stanu rzeczy w Polsce, ale wyraźnie motywuje ich do tego troska o kraj w momencie wyjątkowo dramatycznym. Tak więc film o Polakach, którzy potrafią integrować się w trudnych chwilach i głęboko przeżywać swoją narodową tożsamość został przedstawiony jako nienawistny bełkot opętanej nienawiścią tłuszczy. Gratulacje. Oczywiście, jak zwykle, ton nadaje "Gazeta Wyborcza", ale trzeba przyznać, że "solidarnie" podjęły go i inne media. TVP 2 ściga się z Polsatem, a ten z TVN 24. W organie Michnika po serii obelg i epitetów (trzeba przecież jakoś walczyć z nienawiścią) rozpisanej na szereg identycznych tekstów chociaż podpisanych przez różnych wykonawców, rozpoczęła się lustracja osób występujących w dokumencie. Okazało się, że ktoś z wypowiadających się pod Pałacem Prezydenckim był członkiem PiS, a ktoś (konkretnie trzy osoby) aktorami.
Tomasz Lis w tej samej gazecie stwierdził, że autorzy filmu rzecznikiem ludu uczynili „zgrywającego się do bólu aktora, który nie chce powiedzieć, czy za swe patriotyczne zeznania dostał pieniądze”. Stosując jego poetykę powiedzieć można, że mizdrzący się do mdłości telewizyjny prezenter kłamie wykonując zamówienie swoich mocodawców. Wspomniany aktor wydał nawet oświadczenie, że przed kamerę Stankiewicz trafił przypadkiem i żadnego honorarium za swoje wypowiedzi, jak nikt w tym filmie, nie pobierał.