Po obfitych 14-procentowych żniwach w SLD przyszedł czas na dożynki. Ale to nie koniec. Po nich przyjdzie czas na wykopki. Grzegorz Napieralski świętuje, ale i nie zasypia gruszek w popiele. Z jednej strony wciąż objeżdża kraj, tym razem w roli niemalże triumfatora wyborów, ale też liczy szable. I wie, na co może sobie pozwolić. Na razie na niezbyt wiele, ale już zabrał się za porządki i nie spocznie, dopóki ich nie dokończy.
Doskonale wie, że wygrał bez pomocy swej partii i wbrew jej autorytetom. Dał temu wyraz w wieczór wyborczy. Kiedy wszyscy oczekiwali, że zaraz padną rytualne podziękowania dla Aleksandra Kwaśniewskiego, który już wybierał się na podium, by ogrzać się w blasku fleszy, lider SLD skończył i zaprosił gości do stołów. Upokorzony Kwaśniewski uciekł czym prędzej.
Nastroje w sztabie wyborczym kandydata lewicy były bojowe. – Gdzie jest Olejniczak?! Dajcie mi go tu! – domagał się rozochocony działacz. Inni mitygowali go, ale przyjaźnie, z uśmiechem, bo doskonale oddawał nastroje sali. Wszak Kalisz, Olejniczak, Błochowiak – to głowy zdrajców, które muszą spaść.
[srodtytul]Gra o wicepremiera[/srodtytul]
Nic dziwnego, że pierwsze decyzje kadrowe przeprowadził Napieralski przy pełnej aprobacie lub milczącej rezygnacji partii. Tyle tylko, że jego nominacje były niespójne z całą jego kampanią. Głównym jej przekazem – zostawmy teraz czy wiarygodnym – było pokazanie nowej twarzy polityki (nawet nie lewicy!), człowieka, który rozumie Polaków, bo żyje tak jak oni. Na czym więc polega nowe otwarcie Napieralskiego w konkretach?