Rok temu wydawało się, że poziom stężenia agresji i absurdu w polskim życiu publicznym osiągnął już wszystkie możliwe szczyty i teraz może być tylko lepiej. W 2010 było jednak jeszcze gorzej niż w 2009. Wczesną wiosną okazało się, że polski premier i prezydent nie mogą nawet wspólnie obchodzić rocznicy mordu katyńskiego. Z tego powodu musiały zostać zorganizowane podwójne obchody: 7 i 10 kwietnia. Skończyło się to katastrofą.
Tragedia smoleńska była wstrząsem, który nikogo nie pozostawił obojętnym. Jedną z wielu refleksji, które pojawiły się po 10 kwietnia, była ta, że tak dalej być nie może. Wydawało się, że wszyscy zrozumieli, iż poszliśmy za daleko w walce politycznej.
Szybko okazało się, że tylko nam się wydawało. Że możemy tylko lecieć dalej w tę przepaść. Że możemy tylko mówić jeszcze mocniej, atakować agresywniej, kpić ze wszystkiego, przekraczać nienaruszalne do tej pory granice. Także granice absurdu. Że można sikać do zniczy, że można krzyczeć "Spieprzaj dziadu" do zmarłego prezydenta, że ktoś może strzelić do przeciwnika politycznego...
Nie ma dziś żadnych powodów, by myśleć, że w 2011 może to się zmienić. Nie ma powodu, by podejrzewać, iż tendencje mogą się odwrócić. Platformie Obywatelskiej nadal jak tlen potrzebne jest straszenie zagrożeniem ze strony chcącego niszczyć polską demokrację Prawa i Sprawiedliwości. A PiS potrzebuje wroga, który jest do cna skorumpowany i oddaje naszą suwerenność obcym mocarstwom. Janusz Palikot natomiast musi pluć na wszystko, co jest ważne dla Polaków, byle tylko dostać za to nagrodę w postaci stałej miejscówki w programach telewizyjnych.
[srodtytul]Gaz łupkowy wyparuje [/srodtytul]