Polemika pomiędzy prof. Jerzym Stępniem, byłym przewodniczącym Trybunału Konstytucyjnego a prof. Ryszardem Bugajem, którą mieliśmy okazję śledzić w ostatnich tygodniach na łamach „Rzeczpospolitej", wydaje się mijać meritum sprawy. Z jednej strony mamy przeprowadzoną w pośpiechu, nieprzygotowaną i wątpliwą reformę emerytalną, a z drugiej – rolę Trybunału Konstytucyjnego w procesie legislacyjnym. O jednym i drugim należy dyskutować, choć z różnych perspektyw, bo zarówno OFE wymagają dalszych racjonalnych zmian, jak i rola Trybunału Konstytucyjnego powinna być na nowo zdefiniowana – nie po to jednak, aby mu ujmować kompetencji, tylko aby lepiej chronić prawa obywateli.
Obrona oblężonej twierdzy
Koalicja Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego przegłosowała w parlamencie rządową propozycję zmian w systemie emerytalnym. Przywiązanie rządzącej większości do swoich racji było tak wielkie, że nie tylko odmówiono prawa do organizacji wysłuchania publicznego, ale także z góry odrzucano wszelkie zgłaszane przez opozycję poprawki. Przekonanie o obronie oblężonej twierdzy wśród posłów koalicji PO-PSL było tak wielkie, że poległyby nawet poprawki eliminujące z przedłożenia rządowego błędy ortograficzne... Na pocieszenie dla opozycji pozostaje fakt, że w taki sam sposób Donald Tusk potraktował także senatorów PO, którym najwyraźniej zabroniono przyjmować jakichkolwiek poprawek, aby nie przedłużać procedowania. Tym sposobem Senat dał do ręki zwolennikom likwidacji izby wyższej bardzo przekonujący argument.
W końcu uchwalona w hazardowym tempie ustawa decydująca o około 30 mld złotych rocznie, czyli kwocie pięciokrotnie większej niż nakłady na naukę i szkolnictwo wyższe i porównywalnej z wydatkami na armię czy służbę zdrowia, znalazła się na biurku prezydenta i... została niezwłocznie podpisania. Nie dziwię się specjalnie Bronisławowi Komorowskiemu, bo lenistwo rządu postawiło go w sytuacji bez wyjścia. Szybko rosnący dług publiczny i ryzyko przekroczenia progu ostrożnościowego (i wszystkich związanych z tym konsekwencji – w tym ograniczenia wydatków społecznych) z jednej strony i szokująca bierność rządu z drugiej sprawiły, że prezydent mógł albo ekspresowo podpisać ustawę, albo wziąć odpowiedzialność za rozpaczliwe i ślepe cięcia w wydatkach. Bronisław Komorowski przełknął tą gorzką pigułkę w milczeniu, choć wierzę, że nie bezrefleksyjnie.
Salomonowe rozwiązanie
Sytuacja prezydenta była o tyle trudniejsza niż rządu czy parlamentu, że konstytucja w art. 126.2 zobowiązuje go do stania na jej straży. W tym kontekście zgłaszane przez uznanych konstytucjonalistów, w tym Jerzego Stępnia, byłego prezesa Trybunału Konstytucyjnego, zastrzeżenia co do zgodności uchwalonych rozwiązań z ustawą zasadniczą powinny być poważnym sygnałem ostrzegawczym. Klarownym i jednoznacznym ekspertyzom autorytetów prawa Kancelaria Prezydenta przeciwstawiała efemeryczne, anonimowe opinie, które rzekomo potwierdzają zgodność uchwalonego prawa z konstytucją.
Na dodatek nie chce ujawnić tych opinii powołując się na „brak zwyczaju". Ciekaw jestem jak prezydenccy ministrowie obronią to uzasadnienie przed sądem administracyjnym, bo jestem przekonany, że jakiś obywatel w oparciu o ustawę o dostępie do informacji publicznej złoży wniosek o ich udostępnienie. Odmowa upublicznienia ekspertyz zamówionych w ramach wykonywania zadań publicznych, za publiczne pieniądze i na dodatek dotyczących spraw w 100 procentach jawnych sama w sobie powinna wywołać gorącą dyskusję. To gwałt na zasadzie przejrzystości działań władzy publicznej. Tym większy, że ma znamiona recydywy, bo to samo środowisko polityczne do upadłego, nawet wbrew prawomocnym wyrokom sądu, broniło przed upublicznieniem stworzonego także za pieniądze podatników „dziełka" Julii Pitery szumnie nazwanego „Raportem o działaniach CBA".