Jeśli Kanclerz Angela Merkel liczyła na to, że jej szorstkie refleksje na temat euro-bankrutów nie opuszczą czterech ścian konferencji CDU w Meschede – to musiała się srodze zawieść.
"Chodzi o to, żeby ludzie w takich krajach jak Grecja, Hiszpania czy Portugalia nie szli na emeryturę wcześniej niż w Niemczech, żeby wszyscy podejmowali wysiłki w tym samym stopniu". "Nie możemy mieć jednej waluty i sytuacji, że jedni mają dużo urlopu, a inni mniej". „Wszyscy chcieliby mieć euro, ale nikt nie chce cierpieć przez jedno bankrutujące państwo". „Solidarność ma swoją cenę i inni muszą spełnić stawiane im wymagania". "Niemcy pomogą, ale tylko wtedy, gdy także inni się wysilą i dadzą dowody tego wysiłku".
Wszystkie te złote myśli rozsierdziły południowych odbiorców. Potworów i windykatorów nikt nie lubi.
A widać, że nadzieje na dyscyplinę oszczędnościową Grecji powoli bledną. Lepiej idzie Portugalii, ale niektórzy ekonomiści już wieszczą katastrofę finansową Hiszpanii.
W Niemczech wszystko to ożywiło obawy lewicy, że przewodzenie koalicji ratującej walutę Euro stawia Niemców w roli ekonomicznego żandarma Europy. Już pół roku temu polityk Zielonych Juergen Trittin ostrzegał, że pani kanclerz będzie musiała wcielić się w rolę potwora wymuszającego oszczędności. Teraz inni politycy Die Gruenen: Cem Ozdemir i Daniel Cohn-Bendit powiedzieli pani kanclerz, by – zamiast pouczać południowców, jak długo mogą bawić na urlopie – winna zająć się lepszą koordynacją polityki gospodarczej i finansowej w UE.