Otóż, jak sądzę, prawdziwym powodem szoku nie jest to, że Braun powiedział, co powiedział. Reżyser od dawna słynie z tzw. niewyparzonej gęby, żywiołowo odmawiał na przykład śp. Lechowi Kaczyńskiemu patriotyzmu, jako temu, który podpisał traktat lizboński. Nie lubię i nie popieram tego sposobu ekspresji, bo wierzę, że argumenty są skuteczniejsze od obelg. Ale też przesadny, moim zdaniem, radykalizm zachowań reżysera nie ujmuje wartości jego filmom, odważnym i zmuszającym przez swą bezkompromisowość do myślenia; może nawet przeciwnie. Z artystami często tak bywa, że ich ludzkie wady warto ścierpieć, bo zyskuje na nich twórczość.
Prawdziwym szokiem musiał być jednak dla salonów fakt, że grube obelgi pod adresem nieżyjącego arcybiskupa sala przyjmowała z aprobatą, wręcz oklaskami. Sala wypełniona przecież nie jakimiś skinami, troglodytami czy zeskleroziałymi kolporterami "list Żydów", ale studentami KUL. A więc wychowankami postponowanego arcybiskupa.
Salon nie zadaje sobie oczywiście pytania, dlaczego postać w jego ujęciu tak jednoznacznie świetlana budzi tak zajadłą niechęć wśród młodych katolickich intelektualistów. Może bliski michnikowszczyźnie arcybiskup cierpi niezasłużenie, może niezasłużenie spada na niego irytacja zachowaniami kogoś innego. A może płaci za zaangażowanie, które często prowadziło go do mylenia moralistyki z polityką, a homilii z gazetowymi pamfletami?
Zamiast pryncypialnie się drzeć: hańba, ocenzurować, zakazać, ukarać! – mądrzej by może było zastanowić się nad odpowiedzią na to zawisłe nad sprawą pytanie: "dlaczego?".