Co ma wspólnego ostatni bój republikanów i demokratów o podwyższenie limitu zadłużenia publicznego USA z wojną, jaką PiS prowadzi z rządem? Czy zachowania radykalnego skrzydła republikanów spod znaku Tea Party wobec rządów Obamy nie przypominają nam postawy, jaką PiS przyjął wobec rządu PO? Czy w obu tych przypadkach nie mamy do czynienia z kalkulacją polityczną sprowadzającą się do starej zasady: "im gorzej, tym lepiej"?
Zniszczyć Amerykę, dopaść Obamę
Republikanie, a szczególnie ich radykalne skrzydło skupione wokół Partii Herbacianej, nienawidzą Obamy. Do dziś nie pogodzili się z faktem, że w 2008 roku liberalny Afroamerykanin mógł pokonać w boju prezydenckim zasłużonego senatora, weterana wojennego Johna McCaina. Nie akceptują też faktu, że Obama, choć jest centrystą, to w ich opinii i tak pcha USA w objęcia socjalizmu.
Dlatego korzystają z każdej nadarzającej się okazji, by podstawić Obamie nogę – nawet kosztem dobra kraju i interesu "zwykłych Amerykanów". Prawdziwy horror, który oglądał cały świat, rozegrał się wokół wojny o podniesienie limitu długu USA. Jeśli 2 sierpnia Obama nie zdołałby go podnieść, zdobywając zgodę także republikanów, USA musiałyby ogłosić bankructwo. Supermocarstwo upadłoby nie z powodu ataku zewnętrznego wroga, ale z powodu cynizmu i głupoty swoich polityków.
Republikanie swoją akceptację dla podniesienia limitu długu uzależnili od dwóch rzeczy: obniżenia podatków i zachowania ulg dla najbogatszych. I nie popuścili nawet na jotę. Wystawili największą i najbogatszą gospodarkę świata oraz kraj, który ma dolara – na zarzut braku wiarygodności i nieprzewidywalności. "Republikanie wzięli Amerykę jako zakładnika" – napisał celnie noblista Paul Krugman.
Dlaczego jednak republikanie mogli zagrać va banque? Bo wiedzieli, że Obama jest racjonalnym prezydentem, odpowiedzialnym politykiem. Że dobro i interes kraju są dla niego ważniejsze niż nawet dotrzymanie obietnic wobec swoich wyborców. W konsekwencji zaakceptuje wszystkie postulaty Tea Party. I tak też się stało.