Krach zaufania w III RP

Zaufanie nigdy nie było mocną stroną III RP, lecz ostatnie lata to prawdziwy krach. Ogromna w tym wina Platformy – żadne ugrupowanie nie zrobiło tak wiele, żeby zaufanie na podstawowym poziomie zastąpić wrogością. Inni – w tym PiS – także nie są bez winy – zauważa publicysta

Aktualizacja: 31.08.2011 10:37 Publikacja: 30.08.2011 19:48

Łukasz Warzecha

Łukasz Warzecha

Foto: Fotorzepa, Darek Golik

Gdyby spytać Polaków, jaką debatę pomiędzy głównymi oponentami w wyborach parlamentarnych zobaczyliby najchętniej, odparliby zapewne, że po prostu żywą, nawet żywiołową, choć nie chamską i nie napastliwą, wymianę argumentów. Każdy z uczestników byłby w stanie zaprezentować własne pomysły i oceny oraz starać się dowieść, dlaczego warto je wesprzeć.

To nie jakieś wyidealizowane wyobrażenie. Tak przebiegająca dyskusja wciąż jest standardem w wielu systemach politycznych, z amerykańskim na czele. Nie wyklucza przecież ani ostrego politycznego sporu, ani stosowania politycznego marketingu w całej kampanii. Jest miejsce na ostre sądy i wytykanie błędów oponenta. Tyle że sednem nie są sprytne erystyczne zagrywki, ale odpowiedź na problemy, zarzuty i wątpliwości. Aby jednak debata – i ta w wąskim, i ta w szerszym znaczeniu – mogła tak wyglądać, konieczne jest minimum wzajemnego zaufania na kilku poziomach. Zaufania, którego w III Rzeczypospolitej nigdy nie było w nadmiarze, a dziś mamy jego dotkliwy, wręcz groźny deficyt.

Kosa pod żebro

Po pierwsze – zaufanie muszą mieć do siebie sami politycy. Rzecz jasna nie idzie tutaj o utopijny stan wzajemnej miłości. Takie wyobrażenia o polityce może mieć tylko dziecko lub ktoś skrajnie naiwny. Rudymentarne zaufanie musi dotyczyć podstawowych reguł gry, co do których politycy będą mieli pewność, że przeciwna strona będzie ich przestrzegać.

Inaczej mówiąc, uczestnicy debaty muszą mieć przekonanie, że przeciwnikowi nie chodzi o pognębienie i wykluczenie z życia publicznego ich samych oraz, bardziej generalnie, wszystkich, którzy podzielają ich poglądy, lecz jedynie o dowiedzenie swoich racji i pokonanie w walce o władzę. Z pozostającym w tyle głowy założeniem, że w którymś momencie nastąpi zmiana warty i jest to całkiem normalne oraz dopuszczalne. Inaczej mówiąc, chodzi o to, aby na stwierdzenie: "Dług publiczny rośnie zbyt szybko", oponent nie odpowiadał: "A za pana kadencji pan X zapłacił służbową kartą za dorsza, tak w ogóle zaś to ma pan brudne buty".

Polityczną rywalizację, w której wciąż istnieje podstawowy poziom zaufania, można porównać do pojedynku dwóch panów posiadających zdolność honorową. Nie cierpią się, mogą nawet walczyć, aż jeden z nich nie będzie w stanie dotrzymać pola, ale jest jasne, że trzymają się umówionej broni, że żaden nie ma w rękawie sprężynowca, a jeśli któryś się potknie i upadnie, przeciwnik poczeka, aż się podniesie, i dopiero wtedy zada cios.

Obecnie mamy raczej do czynienia ze starciem dwóch nożowników, bandziorków z portowej dzielnicy, którzy wiedzą tylko jedno: nie ma żadnych reguł i gdy tylko nadarzy się sposobność, ten drugi wbije wrogowi kosę pod żebro, po czym mu jeszcze dokopie i zabierze portfel.

Zniszczyć wroga

Po drugie – musi istnieć podstawowe zaufanie pomiędzy elektoratami poszczególnych ugrupowań, a bardziej ogólnie – pomiędzy ludźmi o odmiennych poglądach. Oznacza to, że żadna część obywateli nie może sądzić, iż w razie zwycięstwa obozu, z którym się nie utożsamia, grozi jej zepchnięcie na margines i wykluczenie z życia publicznego.

Tego typu zaufanie jest już także nieobecne po obu stronach zasadniczego sporu politycznego. Zwolennicy PiS mają wszelkie powody, aby czuć się marginalizowani i wypychani z publicznego obiegu przez obecną władzę, a zwłaszcza przez przychylne jej elity, które ochoczo wykonują tę brudną robotę w prorządowych mediach. Druga strona obawia się – możliwe, że słusznie – iż na zasadzie reakcji po ewentualnym zwycięstwie obecnej opozycji sama znajdzie się w sytuacji dzisiejszych jej zwolenników. Ten strach jest zresztą od dawna podsycany przez polityków PO, którzy snują czarne wizje podzielonego społeczeństwa, choć sami taki podział wytrwale wzmacniają i najmocniej się do niego przyczynili.

Przy braku takiego zaufania debata w węższym i szerszym znaczeniu nie ma sensu. Wśród jej obserwatorów nie ma przekonania, że warto wysłuchać drugiej strony. Nie ma zapotrzebowania na argumentacyjny i retoryczny popis, lecz jedynie na zniszczenie wroga (już nie oponenta). Istnieje przeświadczenie, że samo wymienianie argumentów bezzasadnie legitymizuje drugą stronę sporu, podczas gdy uważa się ją za niegodną podjęcia jakiejkolwiek dyskusji.

Obywatele drugiej kategorii

Kwestia podchodów wokół debaty przedwyborczej, która w normalnych warunkach powinna być czymś oczywistym, to jedynie pretekst do zastanowienia się nad arcypoważnym problemem, jakim jest kryzys zaufania nie tylko między stronami politycznego sporu, lecz również zaufania obywateli do państwa. Jeżeli bowiem sympatycy każdego z obozów żywią obawę, że już zostali lub mogą zostać łatwo zredukowani do roli obywateli drugiej kategorii, oznacza to, że nie mają za grosz zaufania do instytucji państwa. To ono bowiem, niezależnie od intensywności politycznego konfliktu, powinno gwarantować, że do takiego wykluczenia nie dojdzie. Niezależnie od wysiłków polityków państwo powinno stanowić oparcie i opokę – każdy obywatel powinien być z punktu widzenia jego instytucji równy.

Czy dziś taka gwarancja istnieje? Oczywiście nie. Po obu stronach politycznego podziału istnieje przekonanie, że państwo jest narzędziem, które każdy z obozów bezpardonowo wykorzysta przeciwko przeciwnikom. Nie jest zatem postrzegane jako wartość wspólna i opoka, ale jako majcher w ręku walczących nożowników.

Często takie widzenie państwa jest niezależne od politycznych zapatrywań. Drobni przedsiębiorcy na przykład, obojętnie, z kim sympatyzują, nie mają najmniejszych powodów, aby swoje państwo darzyć zaufaniem i uznawać za coś więcej niż relatywnie sprawny układ pozwalający łupić, uciskać i krępować swobodę działania. Podobnie ci, którzy z jakiegoś, także pozapolitycznego, powodu stykają się z wymiarem sprawiedliwości, policją albo prokuraturą.

Ufaj! Ufaj!

Brak zaufania na choćby najbardziej podstawowym poziomie jest jednym z najważniejszych problemów naszego życia publicznego. Bez zaufania państwo zmienia się w czysto formalną przestrzeń niewypełnioną żadną wspólnotową treścią, którą zamieszkują polujące na siebie nawzajem plemiona ogarnięte obsesją ciągłego oglądania się za siebie, żeby tylko "tamci" nie wbili im noża w plecy. Znika kategoria wspólnoty interesów, niemożliwy staje się republikanizm rozumiany jako harmonijne połączenie praw i obowiązków wobec zbiorowości. Nie ma powodu, aby uczestniczyć w życiu państwa, chyba że dla realizacji interesów własnego plemienia. Nie sposób normalnie funkcjonować w warunkach nieustannej podejrzliwości. Skażone nią państwo musi ulegać wewnętrznemu rozkładowi.

Brak zaufania jest zatem bardzo poważną chorobą. Nie mniejszym jednak kłopotem są naiwne, a czasem mające źródło po prostu w złej woli, recepty. Przypominają one często kuriozalne kampanie społeczne, których twórcy wierzą – lub przynajmniej oficjalnie tak twierdzą – że jakieś plakaty albo filmiki z celebrytami oduczą ludzi picia, palenia albo szybkiej jazdy. Na tej samej zasadzie niektórzy uznają, że skoro brak zaufania jest czymś złym, to należy to po prostu ludziom wytłumaczyć, a od razu zaczną ufać. Trzeba pouczać Polaków, jak nieładnie jest wątpić we własne państwo, a kto będzie przekonywał, że do tych wątpliwości mają powody, ten najwidoczniej chce dla Polski źle.

Motywacje są tu oczywiście różne. Część osób działa w zgodzie z interesem własnym lub formacji, z którą sympatyzują. Część jednak ma dobre chęci i popada w infantylny zachwyt nad autentycznymi lub wydumanymi osiągnięciami III RP. Oni sami ufają państwu bezgranicznie – pod warunkiem, rzecz jasna, że jest akurat rządzone przez tych, których uznają za słusznych i właściwych – i autentycznie nie rozumieją, jak tego dziecinnego zaufania można nie podzielać. Domagają się, by zaufanie budować, a nie podważać. Tyle że budowanie ma się odbywać wyłącznie przez pouczanie: "Kowalski, nieładnie powątpiewać w swoje państwo, ufaj, Kowalski, ufaj!" – a nie przez takie zorganizowanie państwa, aby z czasem zaufanie pojawiło się samo z siebie.

Czyja wina?

W 1989 roku wchodziliśmy w nową rzeczywistość wprawdzie z pewnym kapitałem, na którym można było zaufanie zbudować, ale też z nawykiem nieufności do Peerelu i siebie nawzajem. Niestety, rządzący nie uczynili wtedy właściwie nic, aby skorzystać z tego kapitału i na jego fundamencie stworzyć mechanizm wzajemnego zaufania od nowa, od zera właściwie. Trwonili go beztrosko w kolejnych latach.

Nigdy zatem zaufanie nie było mocną stroną III RP, lecz ostatnie lata to prawdziwy krach. Ogromna w tym wina Platformy – żadne ugrupowanie nie zrobiło tak wiele, żeby zaufanie na podstawowym poziomie zastąpić wrogością i nieufnością – do państwa, obywateli do władzy i do siebie nawzajem. Choć, trzeba dodać sprawiedliwie, inni – w tym PiS – także nie są bez winy.

Z zaufaniem jest, niestety, jak z własnym wizerunkiem: zniszczyć je dość łatwo, ale odtworzyć – bardzo trudno. Żadne zaklęcia, kampanie ani połajanki nic tu nie dadzą. Zaufania nie da się zadekretować. Żeby zaczęło się odradzać, potrzeba wielu lat. I znów możemy sobie zadać pytanie, czy mamy na to dość czasu.

Autor jest komentatorem dziennika "Fakt"

Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Fotka z Donaldem Trumpem – ostatnia szansa na podreperowanie wizerunku Karola Nawrockiego?
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Rosyjskie obozy koncentracyjne
Opinie polityczno - społeczne
Jędrzej Bielecki: Donald Trump, mistrz porażki
Opinie polityczno - społeczne
Marek Migalski: Źle o Nawrockim, dobrze o Hołowni, w ogóle o Mentzenie
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Opinie polityczno - społeczne
Wybory prezydenckie zostały rozstrzygnięte. Wiemy już, co zrobi nowy prezydent
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne