Gdyby spytać Polaków, jaką debatę pomiędzy głównymi oponentami w wyborach parlamentarnych zobaczyliby najchętniej, odparliby zapewne, że po prostu żywą, nawet żywiołową, choć nie chamską i nie napastliwą, wymianę argumentów. Każdy z uczestników byłby w stanie zaprezentować własne pomysły i oceny oraz starać się dowieść, dlaczego warto je wesprzeć.
To nie jakieś wyidealizowane wyobrażenie. Tak przebiegająca dyskusja wciąż jest standardem w wielu systemach politycznych, z amerykańskim na czele. Nie wyklucza przecież ani ostrego politycznego sporu, ani stosowania politycznego marketingu w całej kampanii. Jest miejsce na ostre sądy i wytykanie błędów oponenta. Tyle że sednem nie są sprytne erystyczne zagrywki, ale odpowiedź na problemy, zarzuty i wątpliwości. Aby jednak debata – i ta w wąskim, i ta w szerszym znaczeniu – mogła tak wyglądać, konieczne jest minimum wzajemnego zaufania na kilku poziomach. Zaufania, którego w III Rzeczypospolitej nigdy nie było w nadmiarze, a dziś mamy jego dotkliwy, wręcz groźny deficyt.
Kosa pod żebro
Po pierwsze – zaufanie muszą mieć do siebie sami politycy. Rzecz jasna nie idzie tutaj o utopijny stan wzajemnej miłości. Takie wyobrażenia o polityce może mieć tylko dziecko lub ktoś skrajnie naiwny. Rudymentarne zaufanie musi dotyczyć podstawowych reguł gry, co do których politycy będą mieli pewność, że przeciwna strona będzie ich przestrzegać.
Inaczej mówiąc, uczestnicy debaty muszą mieć przekonanie, że przeciwnikowi nie chodzi o pognębienie i wykluczenie z życia publicznego ich samych oraz, bardziej generalnie, wszystkich, którzy podzielają ich poglądy, lecz jedynie o dowiedzenie swoich racji i pokonanie w walce o władzę. Z pozostającym w tyle głowy założeniem, że w którymś momencie nastąpi zmiana warty i jest to całkiem normalne oraz dopuszczalne. Inaczej mówiąc, chodzi o to, aby na stwierdzenie: "Dług publiczny rośnie zbyt szybko", oponent nie odpowiadał: "A za pana kadencji pan X zapłacił służbową kartą za dorsza, tak w ogóle zaś to ma pan brudne buty".
Polityczną rywalizację, w której wciąż istnieje podstawowy poziom zaufania, można porównać do pojedynku dwóch panów posiadających zdolność honorową. Nie cierpią się, mogą nawet walczyć, aż jeden z nich nie będzie w stanie dotrzymać pola, ale jest jasne, że trzymają się umówionej broni, że żaden nie ma w rękawie sprężynowca, a jeśli któryś się potknie i upadnie, przeciwnik poczeka, aż się podniesie, i dopiero wtedy zada cios.