Bo po reformie Handkego jej kurs upchnięto w dwa trzyletnie cykle – w gimnazjum i w liceum. Nauczyciele musieli się spieszyć, nie zdążali z historią najnowszą. To, zdaniem minister, było powodem zniechęcenia młodzieży do tego przedmiotu, zatem rzadkiego wybierania go na maturze.
Brzmi przekonująco. Tylko co MEN wprowadza w zamian? Jeden kurs historii przez trzy lata gimnazjum i pierwszy rok liceum. Rozstają się z nim więc uczniowie siedemnastoletni, a po przesunięciu wieku maturzystów – szesnastoletni.
A co potem? Przez dwa lata rozszerzony kurs dla nielicznych, zainteresowanych zdawaniem historii. Nielicznych, bo wbrew temu, co twierdzi pani minister, młodzież nie garnie się do matury z tego przedmiotu nie z powodu fobii przed nim, a dlatego, że uczelnie rezygnują z niego na egzaminach wstępnych.
A co dla większości? Dwuletni przedmiot "historia i społeczeństwo". Tematy do wyboru: w jednej szkole można uczyć tylko o gospodarce, w drugiej – o kobiecie i rodzinie, w trzeciej – o narodowych bohaterach. Znając niechęć wpływowych środowisk wobec tradycyjnej "męskiej" historii, wybór tego ostatniego bloku tematycznego może być już niedługo aktem odwagi. A przecież historia to przedmiot szczególny. Służący, jak to ujmują politycy PiS, wyrobieniu odpowiedzialności za narodową i państwową wspólnotę.
Powiedzmy już, że godzimy się z ogólnym kierunkiem zmian, obciążonych gigantycznymi wadami. Nawet w takim przypadku można było godziny historii w drugiej i trzeciej klasie poświęcić powtórzeniu, może w nowej, atrakcyjniejszej formie, dziejów najnowszych Polski. Jak wynika z badań, młody Polak uznaje je za najważniejsze, bo kojarzą mu się z jego życiem. Albo powiązać historię z wiedzą o społeczeństwie, czyli wychowaniem obywatelskim. W sam raz dla ludzi, którzy wchodzą w dorosłość.