Na wychodźstwie, owszem, był, ale nie ze Schetyną. Zaszył się premier i wracał właśnie z kapitanem Wroną zza oceanu w przebraniu siostry Steczkowskiej, gdy to się stało. Zresztą, dobrze, możemy już chyba państwu zdradzić: tak, to Donald Tusk osobiście posadził na brzuchu tego boeinga. Kapitan Wrona nanosił w tym czasie w kokpicie ostatnie poprawki do exposé. Wydawało nam się nawet, że wyjdzie to na jaw wcześniej. Przecież gdyby premiera nie było na pokładzie, to z pewnością pojawiłby się na lotnisku w swej kryzysowej kurteczce, nieprawdaż?

Premier poprosił zresztą kapitana Wronę, by lecąc z Newark, nadłożył nieco drogi. Donald Tusk chciał osobiście, jako kierownik całej Europy, okazać Grekom wsparcie i zrzucił nad Atenami pół miliona ulotek "200 potraw z ziemniaka". Na czas kryzysu jak znalazł.

Mogę ciągnąć ten felieton w ten deseń bez końca, ale – liczę na to – mógłby ktoś spytać: czyżby nie było, panie Mazurek, ważniejszych spraw? Ano nie, drogi Czytelniku, nie było. Bo o czymże innym pisać, skoro Polacy żyją – proszę zerknąć na gazety – sagą rodziny Wronów? Wiemy już, co jedzą na obiad, że skromni byli od maleńkości, że żona latała na szybowcu, syn samolotem, córka wybrała konie, a szwagier Heniek potrafi założyć nogę za głowę i zastrzyc uszami.

To tabloidy, prychnie ktoś. Słusznie, brukowce tak mają. Poważniejsze tygodniki demaskują Mongoła z TVN, który okazuje się być ledwie Mongołem półkrwi, a drugiej półkrwi czystym Polakiem, ale niestety nikotynistą. Na który marsz niepodległości się wybierze, jeszcze go nie spytano. Tak jak nie spytano nowego ulubieńca salonów Zbigniewa Ziobry, czy pojawi się na wiecu "Krytyki Politycznej" z żoną i synkiem czy tylko z osobą Beaty Kempy i Wróbel Marzeną.

Czy ja przypadkiem nie marudzę? Skąd! Ja się cieszę! Przyjemnie żyć w kraju bez zmartwień, trosk, długu publicznego, rosnącego bezrobocia i widma kryzysu. Czego i państwu życzę.