Magierowski: Czy ktoś widział twarde jądro UE?

"Lepsze miejsce" Polski w UE może się okazać mirażem

Publikacja: 07.12.2011 13:36

Marek Magierowski

Marek Magierowski

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

Od kilku tygodni słyszymy, iż Polska miałaby wejść do „twardego jądra” Unii, by móc współdecydować o jej przyszłości. To obecnie jeden z priorytetów premiera Donalda Tuska i szefa dyplomacji Radosława Sikorskiego.

O „twardym jądrze” mówią także politycy oraz komentatorzy zajmujący się sprawami międzynarodowymi. „W zmieniającej się konstrukcji Europy, musimy powalczyć o nasze miejsce i mamy nadzwyczajną szansę uzyskać takie, jakiego nigdy nie mieliśmy. Możemy być krajem pierwszej prędkości” – taką nadzieję wyraził kilka dni temu Aleksander Kwaśniewski. „Dla Polski najważniejsze jest to, by nowy układ europejski był otwarty dla krajów spoza strefy euro. (…) Alternatywą jest pozostanie poza klubem, w którym zapadają kluczowe decyzje, także w sprawie unijnego budżetu” – uważa Jacek Pawlicki z „Gazety Wyborczej”. „Dobrego wyboru nie ma –  skaczemy, bo w przeciwnym razie  – zginiemy” – prorokuje Daniel Passent z „Polityki”. Z kolei według francuskiego dziennika „Le Figaro” do „twardego jądra” UE zostaną wciągnięte Polska oraz Węgry.

Zatrzymajmy się na moment, oderwijmy od żółtych pasków kanałów informacyjnych, weźmy głębszy oddech i przypomnijmy sobie słynne zdanie Alana Alexandra Milne’a: „Im bardziej Puchatek zaglądał do środka, tym bardziej Prosiaczka tam nie było”.

O ile mnie pamięć nie myli, w ostatnim czasie nie padła ani jedna formalna propozycja stworzenia „twardego jądra” UE. Tak zwana „Unia stabilności” jest owocem publicystyki, a nie polityki. Nie słyszałem o żadnym projekcie (proszę mnie poprawić, jeśli się mylę), który przewidywałby powstanie całkowicie nowego organizmu, np. z ośmioma państwami członkowskimi. „Unia pierwszej prędkości”, do której miałaby się przyłączyć Polska, jest wizją tak samo mglistą i odległą, jak wizja wspólnych sił zbrojnych UE. Żaden poważny polityk takiego projektu nie rozważa, bo takowego po prostu nie ma.

Ekskluzywny klub

Jeśli wziąć za dobrą monetę zapowiedzi Angeli Merkel i Nicolasa Sarkozy’ego, czeka nas zmiana unijnych traktatów, w której głównym elementem ma być wprowadzenie automatycznych sankcji za łamanie reguł dyscypliny budżetowej. Podstawowa i dotąd nierozstrzygnięta wątpliwość dotyczy tego, czy taką nowelizację mają ratyfikować wszystkie państwa UE (co wydłuży proces i uczyni go niezwykle trudnym, choćby ze względu na bardzo prawdopodobne referendum w Wielkiej Brytanii), czy też wyłącznie 17 krajów należących do strefy euro. Ani Merkel, ani Sarkozy nie zaproponowali nigdy – jako jednego z wariantów – aby nowy traktat przyjęło sześć, osiem czy dziesięć krajów. Znów: takich planów nie ma.

Jeżeli dokument zaaprobuje 27 krajów Unii Europejskiej, także Polska, to w jaki sposób – pod względem prawnym – wzrośnie nasza rola w Unii? Jeśli podczas negocjacji nad traktatem nie uzyskamy jakichś specjalnych przywilejów – np. w kwestii liczenia głosów w Radzie UE – nasza pozycja się nie zmieni. A żadnych koncesji nie dostaniemy, bo Angela Merkel nie pozwoli na to, by traktat stał się obiektem trwających w nieskończoność targów i przepychanek. Na to nikt nie ma ochoty, ani czasu.

Jeśli natomiast traktat ratyfikuje tylko 17 krajów eurolandu, to jak miałaby się do tej grupy przyłączyć Polska? Jest oczywiście jeden prosty sposób: przyjęcie euro. Ale Polska w ciągu najbliższych kilku lat raczej nie spełni warunków z Maastricht (prezydent Komorowski mówi o 2015 lub 2016 roku). A zatem nawet jeśli uznamy, że „twardym jądrem” będzie po prostu 17 krajów strefy euro plus Polska, to i tak nie znajdziemy się w nim zbyt szybko. A poza tym, co to za „twarde jądro”, skoro bylibyśmy w nim razem z Maltą, Estonią i Słowacją?

Możemy oczywiście dobrowolnie – nie będąc członkiem eurolandu – poddać się reżimowi automatycznych kar za nadmierny deficyt, choć także to wymagałoby istotnych modyfikacji w prawie. Polski rząd opowiada się za zasadą „participate not vote” – państwa nie będące członkami strefy euro mogłyby uczestniczyć w szczytach oraz spotkaniach ministrów finansów eurolandu, ale bez prawa głosu. Śmiem wątpić, czy Niemcy i Francuzi zgodzą się na „participate not vote”, gdyż musiałyby w takiej sytuacji dopuścić do stołu także Brytyjczyków. Kto jak kto, ale minister Sikorski powinien wiedzieć, jak bardzo jest to niemożliwe.

Czwartej opcji na razie nie ma. Może jest rozpatrywana gdzieś w berlińskich czy paryskich gabinetach, lecz jak dotąd nikt jej nie przedstawił. I obawiam się, że gdyby nawet taka koncepcja powstała, to nie zostanie upubliczniona. Nie wyobrażam sobie kanclerz Merkel ogłaszającej wszem wobec, iż powstaje oto ekskluzywny klub, z takimi krajami jak Niemcy, Francja, Holandia, Luksemburg, Austria, Finlandia i Polska. W takiej sytuacji zaufanie inwestorów do Włoch, Hiszpanii czy Belgii spadłoby do zera (z poziomu 0,001), ich bankructwo stałoby się kwestią dni, a krach strefy euro – kwestią tygodni.

Jak zresztą taki klub miałby się urodzić? Na mocy jeszcze jednego traktatu? A może na zasadzie dwuchstronnych umów między państwami? Jak miałyby się takie umowy do obecnych traktatów UE? Jaka waluta obowiązywałaby w klubie? Jeśli euro, to jaka waluta obowiązywałaby poza klubem?

Gdzie pragmatyzm?

W najbliższym czasie widzę tylko jedną możliwość wzmocnienia pozycji Polski w Unii.

Niemcom bardzo zależy na reformie struktury władzy w Europejskim Banku Centralnym. Rada Prezesów EBC składa się dziś z sześciu członków zarządu oraz 17 prezesów banków centralnych. Rządząca nad Renem chadecja chciałaby zmienić system głosowania: siła głosu zależałaby od gospodarczego potencjału danego kraju. Dotąd każdy prezes narodowego banku centralnego dysponuje jednym głosem.

Gdyby więc Niemcom udało się przeforsować stosowną zmianę w funkcjonowaniu EBC, gdyby zgodziła się na to Francja i pozostałe kraje UE, gdyby Polska za kilka lat stała się członkiem strefy euro i gdyby jakimś cudem nasza ekonomiczna pozycja wzrosłaby na tyle, by uzyskać w Radzie Prezesów EBC więcej niż jeden głos, to wówczas, owszem, moglibyśmy mówić o lekkiej poprawie statusu Polski w UE, choć także w tym wypadku ciężko byłoby mówić o „twardym jądrze” i „pierwszej prędkości”. Gdyby, gdyby, gdyby, gdyby…

Analizując wypowiedzi polskich, niemieckich i francuskich przywódców dochodzę do wniosku, iż „twarde jądro” oznacza dla Polski jedynie przyjęcie pewnych reguł obowiązujących w strefie euro, zgodę na ścisły nadzór nad deficytem budżetowym oraz – co niewykluczone – także „prewencyjną” kontrolę budżetu. Będziemy więc w „Unii pierwszej prędkości” wraz z 17 innymi krajami, bez zwiększonego wpływu na gospodarcze decyzje („participate not vote”) oraz bez swojego przedstawiciela w Europejskim Banku Centralnym. Dużo zobowiązań, właściwie żadnych korzyści.

Po swoim wystąpieniu w Berlinie Radosław Sikorski narzekał, iż brakuje mu rzetelnej debaty na temat europejskiego kursu RP oraz roli naszego kraju w zreformowanej Unii. Z przyjemnością wziąłbym udział w debacie na temat „twardego jądra”, pod warunkiem, iż minister Sikorski wytłumaczyłby opinii publicznej, czym ono tak naprawdę jest.

Gdybyśmy usłyszeli, iż Polska stara się o udział w szczytach G20, mielibyśmy przynajmniej pewność, że rząd realizuje tak przez siebie wychwalaną „politykę pragmatyzmu”. G20 istnieje i rzeczywiście jest wpływowym, elitarnym klubem. „Twarde jądro” Unii nie istnieje i prawdopodobnie nigdy istnieć nie będzie, chyba że na Starym Kontynencie, na gruzach obecnych instytucji, powstanie jakaś zupełnie nowa, ponadnarodowa konfiguracja.

Panie ministrze, proszę mi wierzyć: naprawdę zależy mi na takiej debacie. Niemniej, nie sposób jej rozpocząć bez zadania kilku podstawowych pytań:

1. Czy „twarde jądro” Unii otrzyma jakąkolwiek formę prawną w ramach odświeżonego, unijnego traktatu?

2. Czy „twarde jądro” to po prostu strefa euro, do której Polska z przyjemnością by weszła, mimo iż na razie za bardzo nie może?

3. Jeśli „twardym jądrem” jest strefa euro, to dlaczego nagle mówimy o przyłączeniu się do „twardego jądra”, a nie o przyłączeniu do strefy euro? I czy nie jest to przypadkiem piarowska manipulacja?

4. Jakie konkretne korzyści uzyska Polska za zgodę na poddanie się reżimowi automatycznych sankcji za nadmierny deficyt budżetowy?

Taka debata byłaby bez wątpienia inspirująca intelektualnie. Pytanie brzmi, czy „twarde jądro” nie jest li tylko narzędziem, które tę debatę ma zdusić w zarodku.

Autor jest komentatorem tygodnika „Uważam Rze”

Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?