Od kilku tygodni słyszymy, iż Polska miałaby wejść do „twardego jądra” Unii, by móc współdecydować o jej przyszłości. To obecnie jeden z priorytetów premiera Donalda Tuska i szefa dyplomacji Radosława Sikorskiego.
O „twardym jądrze” mówią także politycy oraz komentatorzy zajmujący się sprawami międzynarodowymi. „W zmieniającej się konstrukcji Europy, musimy powalczyć o nasze miejsce i mamy nadzwyczajną szansę uzyskać takie, jakiego nigdy nie mieliśmy. Możemy być krajem pierwszej prędkości” – taką nadzieję wyraził kilka dni temu Aleksander Kwaśniewski. „Dla Polski najważniejsze jest to, by nowy układ europejski był otwarty dla krajów spoza strefy euro. (…) Alternatywą jest pozostanie poza klubem, w którym zapadają kluczowe decyzje, także w sprawie unijnego budżetu” – uważa Jacek Pawlicki z „Gazety Wyborczej”. „Dobrego wyboru nie ma – skaczemy, bo w przeciwnym razie – zginiemy” – prorokuje Daniel Passent z „Polityki”. Z kolei według francuskiego dziennika „Le Figaro” do „twardego jądra” UE zostaną wciągnięte Polska oraz Węgry.
Zatrzymajmy się na moment, oderwijmy od żółtych pasków kanałów informacyjnych, weźmy głębszy oddech i przypomnijmy sobie słynne zdanie Alana Alexandra Milne’a: „Im bardziej Puchatek zaglądał do środka, tym bardziej Prosiaczka tam nie było”.
O ile mnie pamięć nie myli, w ostatnim czasie nie padła ani jedna formalna propozycja stworzenia „twardego jądra” UE. Tak zwana „Unia stabilności” jest owocem publicystyki, a nie polityki. Nie słyszałem o żadnym projekcie (proszę mnie poprawić, jeśli się mylę), który przewidywałby powstanie całkowicie nowego organizmu, np. z ośmioma państwami członkowskimi. „Unia pierwszej prędkości”, do której miałaby się przyłączyć Polska, jest wizją tak samo mglistą i odległą, jak wizja wspólnych sił zbrojnych UE. Żaden poważny polityk takiego projektu nie rozważa, bo takowego po prostu nie ma.
Ekskluzywny klub
Jeśli wziąć za dobrą monetę zapowiedzi Angeli Merkel i Nicolasa Sarkozy’ego, czeka nas zmiana unijnych traktatów, w której głównym elementem ma być wprowadzenie automatycznych sankcji za łamanie reguł dyscypliny budżetowej. Podstawowa i dotąd nierozstrzygnięta wątpliwość dotyczy tego, czy taką nowelizację mają ratyfikować wszystkie państwa UE (co wydłuży proces i uczyni go niezwykle trudnym, choćby ze względu na bardzo prawdopodobne referendum w Wielkiej Brytanii), czy też wyłącznie 17 krajów należących do strefy euro. Ani Merkel, ani Sarkozy nie zaproponowali nigdy – jako jednego z wariantów – aby nowy traktat przyjęło sześć, osiem czy dziesięć krajów. Znów: takich planów nie ma.