Tak rozumianego interesu oczywiście nie ma. Jest jedynie najprościej rozumiany interes wspólny, będący częścią łączną poszczególnych interesów narodowych. I ta część drastycznie się kurczy.
Kolejny mit idealistów to ten, że wśród państw obowiązują ludzkie kategorie, takie jak lojalność, altruizm, sympatia. Oczywiście, lojalność np. bywa istotna, ale nie dlatego, że państwo dotrzymujące umów jest szlachetne i dobre, ale dlatego, że jeśli jakiejś umowy nie dotrzyma, zapłaci za to cenę w postaci własnej wiarygodności.
Tymczasem obraz brukselskiego szczytu i działań Wielkiej Brytanii bywa pokazywany właśnie przez pryzmat tych dwóch mitów. Tak jakby Niemcy i Francja z wrodzonej dobroci i szlachetności opracowały plan ratowania strefy euro, nie mając w tym żadnego interesu. Ot tak, z miłości do europejskiego ideału. Jako że, wychodząc z tego założenia, raczej trudno wyjaśnić, czemu Berlin zarazem uparcie sprzeciwia się emisji euroobligacji, po prostu się o tym nie wspomina. Z kolei działania Davida Camerona prezentuje się jako naganne, bo jakże to tak – wszyscy podziwiają dobroć Angeli Merkel i Nicolasa Sarkozy'ego, a wredni Angole bredzą coś o własnych interesach? Wstrętne!
Rzecznik polskiej prezydencji Konrad Niklewicz kpiąco pyta na Twitterze, czy konserwatywni komentatorzy chwalący postawę Camerona policzyli, ile nas kosztuje brytyjski rabat. Niklewicz najwyraźniej nie rozumie, że nie chodzi o bezwarunkową wspólnotę interesów z Brytyjczykami. Na rabat wywalczony przez lady Thatcher i my się składamy. Chodzi o to, że brytyjski premier potrafi ten rabat utrzymać oraz powiedzieć wprost: to i to nie leży w brytyjskim interesie. My zaś nie tylko nie mamy żadnego rabatu, a o własnym interesie niezgodnym z interesami największych boimy się mówić, ale jeszcze mamy do wpłacenia jakieś 9 miliardów euro do wspólnej kasy.
Autor jest komentatorem dziennika „Fakt"