W pierwszym wystąpieniu zrugał lekarzy z Porozumienia Zielonogórskiego i OZZL, że "zachowują się niegodnie". Oczywiście, nie zauważył za to niczego niewłaściwego w bałaganie, jakiego narobili przed świętami jego nominat w Ministerstwie Zdrowia i podlegli mu urzędnicy. Nie wspominając już, by dostrzegł, że świeżo upieczony platformers mówi dziś o refundacjach i aptekach rzeczy o 180 stopni odwrotne niż przed nawróceniem na ministra.

Pan premier nie odniósł się także do ukręce... pardon, umorzenia śledztwa związanego z Gromosławem Czempińskim, choć orzeczone przedawnienie nastąpiło w trybie równie sensacyjnym jak jego niedawne zatrzymanie. Nie skomentował także informacji "Gazety Polskiej Codziennie", która na licznych konkretnych przykładach pokazała, że w państwie Tuska znów działa system nomenklatury: władza pousadzała posłów, którzy w wyborach potracili mandaty, na lukratywnych stanowiskach, do piastowania których nie mają oni ani wykształcenia, ani praktyki, ani w ogóle żadnych niezbędnych kwalifikacji poza legitymacją partii. Nikt szefa rządu o to nie spytał.

Za to premier uznał nagle za stosowne ogłosić, że tak naprawdę to jest eurosceptykiem, że biało-czerwona jest dla niego ważniejsza od tej z żółtymi gwiazdkami (przyszły nowe badania nastrojów społecznych, prawda?) i że Unia Europejska może się rozpaść, ale chodzi o to, żeby jak najpóźniej. Tym ostatnim premier Polski złamał jedno z największych europejskich tabu i stał się pierwszym unijnym przywódcą, czy w ogóle liczącym się politykiem, który publicznie dopuścił rozpad UE.

Aż strach pomyśleć, jaką kocią muzykę zrobiłyby chóry "autorytetów", gdyby ten premier nazywał się Kaczyński.

Autor jest publicystą tygodnika "Uważam Rze"