W zasadzie wszyscy politycy prześcigają się w krytyce instytucji gabinetów politycznych i snuciu planów ich likwidacji. To zjawisko charakterystyczne dla obecnej Polski. Po pierwsze dlatego, że całą sprawę sprowokował jeden tekst z "Gazety Wyborczej". Mamy więc do czynienia z kolejnym przykładem reaktywności klasy politycznej, która sama nie potrafi kreować tematów debaty, reaguje tylko na działania mediów. Po drugie zaś dlatego, że – podobnie jak w innych wypadkach – na podrzucane przez środki przekazu tematy reaguje za pomocą podlewania benzyną populistycznego ogniska.
Mechanizm ten ćwiczymy nie po raz pierwszy. Reakcją na obnażenie patologii – czasem realnych, czasem mniemanych – jest z reguły potok pomysłów, których celem ma być ograniczenie możliwości pojawiania się tych patologii, ale które zarazem (bo politycy dobrze wiedzą, co się ludziom podoba) formułowane są w sposób celowo demagogiczny. Rosjanie mówią o takich działaniach pokazucha. Dla kogoś, kto przez lata obserwuje mechanizm polskiego życia politycznego, pokazucha tego rodzaju to już nudna rutyna – od np. pomysłu zmuszania wszystkich krewnych urzędników do składania oświadczeń majątkowych poprzez np. kastrację pedofilów. Aż do likwidacji gabinetów politycznych będących – jak się właśnie dowiadujemy – jednym z głównych przykładów toczącego Polskę zła.
Prawo Dorna
Chcę być dobrze zrozumiany. Dostrzegam patologię w mnożących się po całej Polsce "gabinetach politycznych" wójtów. Pojmuję też potrzebę oszczędności, choć przebijająca z wielu wypowiedzi teza, że gdyby ich nie było, to na pewno mielibyśmy cud gospodarczy, wydaje mi się lekko ryzykowna.
Tylko że gabinety polityczne na poziomie ministerstw kosztują... no właśnie, ile? Jaki promil kosztów funkcjonowania tych resortów?
Wyborców łatwo zbulwersować wizją ukrawatowionych młodzieńców, siedzących w jakichś tam cieplutkich gabinetach, w domyśle: zarabiających krocie (bo każda suma większa od średniej krajowej to przecież krocie) i zapewne nic nierobiących. Politycy (zwłaszcza deklarujący chęć zmieniania kraju, jak np. politycy PiS) powinni jednak patrzeć trochę dalej i szerzej.