Dość duże zaskoczenie wywołał opór samorządowców i mieszkańców małych miast w sprawie projektu Ministerstwa Sprawiedliwości, aby zamienić 120 sądów rejonowych w wydziały zamiejscowe sąsiednich placówek. O co im chodzi? Przecież to tylko zmiana szyldu. Takie pytanie słyszałem np. od kilku znajomych dziennikarzy. Myślę też, że nie wszyscy politycy zrozumieli, o co tu chodzi.
Stolica nie rozumie
Ministerstwo zapewnia, że nie jest to krok w kierunku likwidacji mniejszych sądów rejonowych (zresztą tu i ówdzie rozeszły się pogłoski, że ma być też zredukowana liczba sądów okręgowych – np. w miastach takich jak Elbląg). Politycy PO zapewniają też, że nie jest to wstęp do zniesienia powiatów. Poziom wiary w te deklaracje – możemy być pewni – jest niski.
Warszawa nie rozumie, dlaczego tak się dzieje. Otóż dlatego, że w Polsce mimo głoszonych frazesów na temat decentralizacji i peanów o zaletach samorządności następuje proces całkowicie odwrotny. Proces szybko postępującej centralizacji. Pod względem administracyjnym, ale też i gospodarczym. Warszawa jak wielka pompa ssącą ciągnie do siebie wszystko – łącznie z centralami firm, które mogłyby równie dobrze funkcjonować wszędzie indziej w Polsce.
Przykładem niech będzie Orlen, którego prezesi nie chcieli już więcej urzędować obok swojej rafinerii w Płocku. To, czego nie wyssie Warszawa, ciągną do siebie stolice województw. Też na zasadzie pompy ssącej, choć modelem najbardziej pożądanym byłby – uciekając się do tego hydraulicznego porównania – model ssąco-tłoczący.
Tu można wspomnieć o pewnej obserwacji. Warto przejść się po parkingach na nowych stołecznych osiedlach w czasie świąt Bożego Narodzenia lub Wielkanocy. Zwykle zatłoczone do granic możliwości, wówczas zamieniają się w pustynie. To "Warszawa" wyjechała na święta do rodzinnych domów.