Śmierć powiatów, triumf Warszawy - Gursztyn

Czy mamy pewność, że Polska będzie dobrze się rozwijać, gdy zamieni się w zbiór kilku metropolii otoczonych pustynniejącą dziczą? – pyta publicysta „Rzeczpospolitej"

Publikacja: 08.03.2012 18:39

Piotr Gursztyn

Piotr Gursztyn

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

Dość duże zaskoczenie wywołał opór samorządowców i mieszkańców małych miast w sprawie projektu Ministerstwa Sprawiedliwości, aby zamienić 120 sądów rejonowych w wydziały zamiejscowe sąsiednich placówek. O co im chodzi? Przecież to tylko zmiana szyldu. Takie pytanie słyszałem np. od kilku znajomych dziennikarzy. Myślę też, że nie wszyscy politycy zrozumieli, o co tu chodzi.

Stolica nie rozumie

Ministerstwo zapewnia, że nie jest to krok w kierunku likwidacji mniejszych sądów rejonowych (zresztą tu i ówdzie rozeszły się pogłoski, że ma być też zredukowana liczba sądów okręgowych – np. w miastach takich jak Elbląg). Politycy PO zapewniają też, że nie jest to wstęp do zniesienia powiatów. Poziom wiary w te deklaracje – możemy być pewni – jest niski.

Warszawa nie rozumie, dlaczego tak się dzieje. Otóż dlatego, że w Polsce mimo głoszonych frazesów na temat decentralizacji i peanów o zaletach samorządności następuje proces całkowicie odwrotny. Proces szybko postępującej centralizacji. Pod względem administracyjnym, ale też i gospodarczym. Warszawa jak wielka pompa ssącą ciągnie do siebie wszystko – łącznie z centralami firm, które mogłyby równie dobrze funkcjonować wszędzie indziej w Polsce.

Przykładem niech będzie Orlen, którego prezesi nie chcieli już więcej urzędować obok swojej rafinerii w Płocku. To, czego nie wyssie Warszawa, ciągną do siebie stolice województw. Też na zasadzie pompy ssącej, choć modelem najbardziej pożądanym byłby – uciekając się do tego hydraulicznego porównania – model ssąco-tłoczący.

Tu można wspomnieć o pewnej obserwacji. Warto przejść się po parkingach na nowych stołecznych osiedlach w czasie świąt Bożego Narodzenia lub Wielkanocy. Zwykle zatłoczone do granic możliwości, wówczas zamieniają się w pustynie. To "Warszawa" wyjechała na święta do rodzinnych domów.

Przedstawiciele małych miast nie zwariowali, protestując przeciw obniżeniu rangi sądów czy likwidacji kolejnych instytucji. Nie protestują z powodu lokalnego egoizmu ani wywołanej lokalnym patriotyzmem megalomanii. Protestują, bo ciągle słyszą, że "ich" instytucje się likwiduje lub przekształca, gdyż "nie opłaca się" ich utrzymywać. Że racjonalizacja, że oszczędności. A mieszkańcy nie odczują zmiany. Stara pieśń powtarzana od początku transformacji.

Sęk w tym, że "racjonalizacja" nie dotyka największych ośrodków. Tam nikt nie szuka oszczędności, bo boi się reakcji miejscowych polityków, samorządu, mediów, wreszcie mieszkańców kilkusettysięcznych miast. Łatwiej oszczędza się i "racjonalizuje" kosztem słabszych. Protest przedstawicieli np. Wrocławia (nie mówiąc o Warszawie) ma inne znaczenie polityczne niż sprzeciw społeczności Przasnysza.

Miasta emerytów

I tak mieszkańcy małych miast przeżyli w ostatnim dwudziestoleciu m.in. likwidację ośrodków egzaminacyjnych na prawo jazdy, biur paszportowych, stacji krwiodawstwa, dużej części oddziałów szpitalnych, sądów pracy, niektórych szkół. Za każdym razem oznaczało to likwidację części miejsc pracy i załatwianie spraw związanych z tymi instytucjami kilkadziesiąt kilometrów dalej. Mieszkańcy najmniejszych miasteczek i wsi poczuli zaś, co oznacza racjonalizacja w postaci likwidacji podstawówek, poczt i ośrodków zdrowia.

Kilka miesięcy temu usłyszeliśmy, że Prokuratura Generalna planuje "w ramach oszczędności" zlikwidować 80 mniejszych prokuratur. Nie towarzyszyła temu informacja, że coś będzie oszczędzane w centrali. Ministerstwo Finansów "w ramach oszczędności" zamyka urzędy skarbowe w niektórych miastach powiatowych albo ogranicza ich działalność, zamieniając je w swego rodzaju biura podawcze. W byłych miastach wojewódzkich ten sam resort likwiduje ośrodki zamiejscowe izb skarbowych. W miastach powiatowych karleją placówki ZUS, mimo iż te miejscowości zamieniają się w miasta zamieszkałe głównie przez emerytów (nie licząc oczywiście bezrobotnych).

Temu wszystkiemu towarzyszy upadek miejscowej gospodarki, likwidacja jednostek wojskowych i wreszcie najboleśniejsza rzecz, czyli odpływ młodzieży. Dziś miasta powiatowe tracą prawie 100 procent młodych ludzi, którzy wyjeżdżają z nich na wyższe studia. Zresztą nie tylko w ten sposób wyludniają się te miejscowości. Większość młodych Polaków, którzy wyjechali – chyba już na stałe – do pracy w Anglii czy Irlandii nie pochodzi z wielkich miast. To młodzież z prowincji. Nie łudźmy się, że wróci do swoich miasteczek z zarobionymi pieniędzmi i je tam zainwestuje. Jeśli wróci, to tylko wtedy, gdy ich pobyt na Wyspach zakończy się klapą.

Zapewne wiele z tych zmian ma uzasadnienie. Część likwidowanych instytucji jest mało potrzebna. Chodzi o to, że – powtórzmy to kolejny raz – oszczędza się na małych. I nic tym małym nie daje się w zamian. W Polsce nie było programu aktywizacji coraz bardziej dziczejącego interioru. Ten problem dotyka dziesiątków krajów na świecie, ale te bardziej rozwinięte podjęły przynajmniej próbę zatrzymania bądź spowolnienia tego procesu.

Czas najwyższy, aby Warszawa i – proporcjonalnie do skali możliwości – stolice województw podzieliły się instytucjami z innymi ośrodkami. W przypadku Warszawy należy pamiętać o konstytucyjnym zapisie o jej stołeczności, ale nie znaczy to, że każda centralna instytucja musi się w niej mieścić. Na razie mówienie o przeniesieniu czegokolwiek, choćby żartem (na przykład Trybunału Konstytucyjnego do Piotrkowa Trybunalskiego), brzmi jak fantastyka lub szaleństwo. Ale dlaczego prawie milionowy Kraków, królewskie wszak miasto, czy Łódź nie mogą być siedzibą tego typu instytucji? A z kolei dlaczego miasta wojewódzkie nie mogą podzielić się częścią swoich instytucji z resztą województwa?

Brzmi to fantastycznie, ale np. w latach 70. coś podobnego zrobili Brytyjczycy. "Wraz z rozwojem nowoczesnych środków komunikacji znikała potrzeba lokalizacji instytucji rządowych w jednym miejscu; istniało też wiele argumentów za delegowaniem pewnych agend do ośrodków regionalnych" – pisze w swojej historii Wysp Brytyjskich Norman Davies. Historyk wyliczył kilka z nich: i tak Zarząd Służby Zdrowia trafił do walijskiego Cardifu, podobnie z Londynu wywędrowały na prowincję mennica królewska, Biuro Patentowe i Urząd Podatkowy. Żeby było jasne – te zmiany nie miały nic wspólnego z uzyskaniem autonomii przez Szkocję i Walię.

Aby coś takiego udało się w Polsce, potrzebny jest wstrząs umysłowy. Dziś depopulacja i regres prowincji są przyjmowane jako zjawisko naturalne. Słychać, że to zwykła konsekwencja procesów cywilizacyjnych. To jednak tylko w małym stopniu prawda – w Polsce ten proces jest napędzany tym, że silny zbyt łatwo zabiera słabszemu. Wielki biznes też raczej temu sprzyja, bo lepiej np. deweloperom budować osiedle w wielkim mieście niż pojedyncze bloki w małym.

Można oczywiście uzasadnić to wszystko w duchu społecznego darwinizmu twierdzeniem, że w sumie tak będzie lepiej dla rozwoju Polski. Skąd jednak ta pewność, że Polska będzie dobrze się rozwijać, gdy zamieni się w zbiór kilku metropolii otoczonych pustynniejącą dziczą? Do tej pory bowiem prowincja jest rezerwuarem choćby siły roboczej. Poza tym wszystkie dane wskazują, że rosnące dysproporcje społeczne nigdy nie są pozytywnym zjawiskiem.

Zasługi polityków

Prowincja miała pecha, że żadna siła polityczna nie chciała jej reprezentować. Pewne realne zasługi ma tu oczywiście PSL, ale jak widać słaby to obrońca. PO oficjalnie ogłaszała swój brak zainteresowania krajem za wielkim miastem, przyjmując jako swój program dokument "Polska 2030", według którego najpierw rozwijać się miały metropolie, potem dopiero reszta. Na szczęście niedawno po cichu rząd zrezygnował z tzw. polaryzacyjno-dyfuzyjnego modelu rozwoju na rzecz rozwoju zrównoważonego.

PiS głośno protestowało przeciw tej dyskryminacji prowincji, ale samo ma też "zasługi" w szkodnictwie. Np. likwidacja biur paszportowych odbyła się za rządów tej partii. A Jarosław Kaczyński jest przeciwny istnieniu powiatów tak samo jak Donald Tusk. Również Ruch Palikota, mimo że większość głosów zdobył na prowincji, chce likwidować powiaty. A SLD zdaje się, że w ogóle nie ma zdania w powyższych kwestiach.

Być może obrona praw i interesów wyzyskiwanej i oszukiwanej prowincji jest hasłem, które przyniosłoby jego głosicielowi kilka milionów głosów wyborców. W zachodniej Europie sprzeciw wobec centralizacji był podstawą kilku sukcesów politycznych. Historia ostatniego dwudziestolecia wskazuje, że tylko w ten sposób polska prowincja może obronić swoje prawa i dobrobyt. O ile nie wymrze całkowicie.

Dość duże zaskoczenie wywołał opór samorządowców i mieszkańców małych miast w sprawie projektu Ministerstwa Sprawiedliwości, aby zamienić 120 sądów rejonowych w wydziały zamiejscowe sąsiednich placówek. O co im chodzi? Przecież to tylko zmiana szyldu. Takie pytanie słyszałem np. od kilku znajomych dziennikarzy. Myślę też, że nie wszyscy politycy zrozumieli, o co tu chodzi.

Stolica nie rozumie

Pozostało 95% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Adamski: Donald Trump antyszczepionkowcem? Po raz kolejny igra z ogniem
felietony
Jacek Czaputowicz: Jak trwoga to do Andrzeja Dudy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Nowy spot PiS o drożyźnie. Kto wygra kampanię prezydencką na odcinku masła?