Chyba mało kto zauważył, co ostatnio stało się ze słowem „prawica". Otóż stało się synonimem stosowanym wobec PiS, względnie Solidarnej Polski. Donald Tusk kilka ataków na siebie skwitował tym, że jest atakowany nie przez PiS czy partię Zbigniewa Ziobry, lecz właśnie przez prawicę.
Kilka lat temu nie pozwoliłby sobie na tak szeroki kwantyfikator. Podobnie szef KRRiTV Jan Dworak – też osoba niewywodząca się z lewicy – wyraził żal w jednym z wywiadów, że w Radzie nie zasiada żaden przedstawiciel prawicy. Zostawiając na boku kwestię szczerości tego żalu, dochodzimy do tego samego punktu: utożsamienia prawicy wyłącznie z PiS.
Te uciążliwe idee
Jesteśmy skądinąd świadkami zakreślenia pewnego koła. Pod tym względem wróciliśmy do początku lat 90., gdy większość środowisk politycznych – z wyjątkiem ZChN – nie chciała być nazywana prawicą. Jarosław Kaczyński nie darmo nazwał swoją ówczesną partię Porozumieniem Centrum. Zaś wiceszef KPN Krzysztof Król mówił wtedy o Konfederacji jako o partii... niepodległościowej lewicy.
Ta zmiana nie jest semantycznym szczegółem. To ważny znak. Z jednej strony być może znak tego, że akcenty w polskiej polityce i debacie publicznej przesuwają się na lewo. Np. do standardów obowiązujących w Niemczech, gdzie tamtejsza prawica byłaby raczej naszą lewicą. Doraźnie to też znak tego, że kierownictwo najpotężniejszej polskiej partii uznało, że zbyt wyrazista tożsamość nie będzie służyła zachowaniu jej pozycji.
Warto wspomnieć, że nominalnie PO jest chadecją, a jej lider wywodzi się ze środowiska ortodoksyjnie liberalnego w sensie gospodarczym (choć nie światopoglądowym).