Nauczyciele mają więcej pracować - rozbrzmiewa chór głosów. Na stronach „Rzeczpospolitej" czy „Dziennika Gazety Prawnej" krzyczą na ten temat tytuły odzwierciedlające poglądy liberalnych think tanków i tak zwanych kół gospodarczych. Rekordzistą jest tu jednak „Gazeta Wyborcza". Z apeli Dominiki Wielowieyskiej, aby zapędzić belfrów do roboty i uratować w ten sposób publiczne finanse, można by złożyć książkę.
Czy nauczycielskie pensum powinno wynosić akurat 18 godzin plus dwie, jak teraz? Przed rokiem 1982 wynosiło 22 (a dla podstawówek - 24) i nic strasznego się nie działo - ekipa Jaruzelskiego obniżyła je w Karcie nauczyciela ofiarowanej tej grupie zawodowej, aby ją pozyskać w obliczu stanu wojennego. Słuszne są też uwagi tych, którzy wskazują na różnice w obciążeniach między, przykładowo polonistą sprawdzającym wypracowania, a wuefistą.
Nauczyciel choinką
O korektach można dyskutować. A o dalej idących propozycjach? Zacznijmy od pomysłów radykalnego zwiększenia godzin przy tablicy.
Ostatnio „Wyborcza", która szkołę traktuje jako przestrzeń ideologicznych eksperymentów (Piotr Pacewicz) albo jako firmę (Wielowieyska), opublikowała sensowny tekst Ewy Klinger, nauczycielki fizyki z liceum Władysława IV na warszawskiej Pradze. Zasadniczo jest on polemiką z poglądami Pacewicza na temat systemu nauczania. Ale przy okazji pani Klinger zbiera się na nauczycielskie żale.
Oto co pisze o żądaniach zwiększenia pensum: „Ktoś, kto proponuje dodać nauczycielowi następne dwie godziny w tygodniu, chyba nie uświadamia sobie, że dodaje nauczycielowi 60 nowych uczniów. Nie wzmocni to z pewnością indywidualnej pracy z uczniem".