Logika firmy nie dla szkoły

Znikanie szkół spowoduje oddalanie się edukacji od ucznia - zauważa publicysta

Aktualizacja: 22.05.2012 20:02 Publikacja: 22.05.2012 20:00

Piotr Zaremba

Piotr Zaremba

Foto: Fotorzepa, Rob Robert Gardziński

Nauczyciele mają więcej pracować - rozbrzmiewa chór głosów. Na stronach „Rzeczpospolitej" czy „Dziennika Gazety Prawnej" krzyczą na ten temat tytuły odzwierciedlające poglądy liberalnych think tanków i tak zwanych kół gospodarczych. Rekordzistą jest tu jednak „Gazeta Wyborcza". Z apeli Dominiki Wielowieyskiej, aby zapędzić belfrów do roboty i uratować w ten sposób publiczne finanse, można by złożyć książkę.

Czy nauczycielskie pensum powinno wynosić akurat 18 godzin plus dwie, jak teraz? Przed rokiem 1982 wynosiło 22 (a dla podstawówek - 24) i nic strasznego się nie działo - ekipa Jaruzelskiego obniżyła je w Karcie nauczyciela ofiarowanej tej grupie zawodowej, aby ją pozyskać w obliczu stanu wojennego. Słuszne są też uwagi tych, którzy wskazują na różnice w obciążeniach między, przykładowo polonistą sprawdzającym wypracowania, a wuefistą.

Nauczyciel choinką

O korektach można dyskutować. A o dalej idących propozycjach? Zacznijmy od pomysłów radykalnego zwiększenia godzin przy tablicy.

Ostatnio „Wyborcza", która szkołę traktuje jako przestrzeń ideologicznych eksperymentów (Piotr Pacewicz) albo jako firmę (Wielowieyska), opublikowała sensowny tekst Ewy Klinger, nauczycielki fizyki z liceum Władysława IV na warszawskiej Pradze. Zasadniczo jest on polemiką z poglądami Pacewicza na temat systemu nauczania. Ale przy okazji pani Klinger zbiera się na nauczycielskie żale.

Oto co pisze o żądaniach zwiększenia pensum: „Ktoś, kto proponuje dodać nauczycielowi następne dwie godziny w tygodniu, chyba nie uświadamia sobie, że dodaje nauczycielowi 60 nowych uczniów. Nie wzmocni to z pewnością indywidualnej pracy z uczniem".

Ano właśnie, redaktor Wielowieyska nie ma świadomości, że szkoła nie jest biurem, gdzie pozostawienie kogoś pół godziny dłużej za te same pieniądze mogłoby być czystym zyskiem. Jeśli ktoś delektuje się taką wizją: „jest w tej szkole dwójka nauczycieli, zwolnijmy jednego, oddajmy jego klasy drugiemu i będzie wspaniale", to niech ma świadomość, że ten, co zostanie, nie będzie wykonywał swoich obowiązków lepiej. Nie tylko dlatego, że każe mu się kilka czy kilkanaście godzin dłużej przemawiać do tłumu dzieci i młodzieży. Będzie mniej dostępny dla uczniów, słabiej ich pozna i będzie miał mniejsze pojęcie o zdolnościach i dokonaniach każdego z nich. Coś za coś.

Często przytacza się przykłady szkół na sytym Zachodzie, gdzie liczba takich godzin jest nieco większa. Czy ktoś jednak badał tamtejsze warunki pracy? Liczebność klas? Możliwość dysponowania przez nauczyciela własnym gabinetem? Stopień wyręczania go w biurokratycznych obowiązkach (o których także pisze pani Klinger) przez szkolną administrację?

Powtórzę, może są tu jakieś rezerwy, ale nie twierdźmy, że szkoła z nauczycielami obwieszonymi klasami jak choinki jest szkołą lepszą. Nie jest. Z faktu, że ekonomiści z kręgów Leszka Balcerowicza dowodzili kiedyś, że belfer mógłby spędzać przy tablicy nawet 40 godzin („tyle co każdy"), nie wynika, że to coś więcej niż przejaw ich ignorancji.

Druga zmiana

Naturalnie, jest problem zajęć pozalekcyjnych. W polskiej szkole to w dużej mierze utopia, choćby z powodu braku tradycji trzymania uczniów po zajęciach w szkole. W tamtych krajach elementem obowiązków nauczyciela bywa często organizowanie im swoistej „drugiej zmiany". Nie wiem, czy to by się przyjęło w Polsce, gdzie w szkołach ponadpodstawowych wszyscy chcą się jak najszybciej znaleźć w domu. Tradycji odrabiania lekcji w budynku szkolnym nie ma i chyba nie da się jej zadekretować.

Trzymanie nauczycieli w tym budynku dla zasady wydaje mi się założeniem absurdalnym. Oczywiście gdyby szkoła miała na zajęcia pozalekcyjne pomysł, proszę bardzo. Dziś fundujemy sobie nowe programy w liceach, oparte na większej specjalizacji uczniów po pierwszej klasie licealnej, i choć wymaga to pracy poza klasami, w mniejszych zespołach, MEN nie chce takich zajęć finansować, o ile uczestniczy w nich mniej niż 15 osób. Możliwe, że te dodatkowe kilka godzin byłoby na to receptą.

Ale przestrzegałbym przed zwiększaniem obciążeń nauczycieli tylko w imię racji finansowych. Podstawą powinny być potrzeby. Także z jeszcze jednego powodu.

Dyskusja nad Kartą nauczyciela powracała periodycznie, ale dziś wraca w momencie, kiedy oszczędności na nauczycielskich pensjach dokonują się samoczynnie. Po pierwsze  z powodu niżu demograficznego. Po drugie dlatego, że reforma programów autorstwa Katarzyny Hall prowadzi do kolejnych,  po reformie Handkego, cięć w liczbie godzin większości przedmiotów na poziomie liceów.

Po co szkoły?

W tej samej „Wyborczej", która gromko domaga się oszczędności na nauczycielach, w tekście o redukcjach godzin lekcyjnych w Poznaniu znajduję ciekawe spostrzeżenie. Reforma minister Hall prowadzi do tego, że w wielu liceach w następnych latach jedyni nauczyciele poszczególnych przedmiotów stracą etaty. Podkreślam: nie chodzi o to, że zastąpi się dwóch nauczycieli jednym. Po prostu w poszczególnych szkołach nie będzie pełnego etatu dla nikogo.

Równocześnie takie przedmioty jak fizyka, chemia, biologia czy geografia nie znikną. Powstaje pytanie, czy mają ich uczyć ludzie dochodzący, słabo związani ze szkołą, zmuszeni do zarobkowania również w innych placówkach, a czasem i poza zawodem. Pojedynczo takie przypadki zdarzają się i teraz. Ale jeśli to będzie rosnąca grupa osób? A w małych szkołach dajmy na to i większość kadry? A co z małymi miejscowościami, gdzie jest jedna lub kilka szkół w ogóle?

Wiara w prowadzenie zajęć głównie przez osoby z zewnątrz to wiara w bylejakość. Nauczyciel nie jest tylko wykładowcą, ale i wychowawcą, poza tym powinien być dostępny dla uczniów i rodziców. Jak jednak ma być dostępny, kiedy szkoła stanie się ubocznym źródłem jego zarobkowania?

Swoich przykładów nie wziąłem z księżyca. W liceum na Pradze-Południe, w którym pracowałem między 1987 i 1991, jest dziś jeden chemik, jeden biolog, jeden fizyk i jeden geograf - każdy ledwie się mieści ze swoim etatem. Kolejne redukcje godzin nie zostały zrównoważone przez przyjmowanie większej liczby uczniów, przez bardziej masową edukację. Teraz mamy proces odwrotny: mniej klas, bo mniejsze roczniki.

Wyobraźmy sobie, że na tę sytuację nakładamy jeszcze drastyczne podniesienie pensum. Wiele mniejszych szkół traci sens, nie da się ich prowadzić głównie przy pomocy dochodzącej kadry. To spostrzeżenie dedykuję Dominice Wielowieyskiej, która od miesięcy przekonuje, że zwiększenie pensum to właśnie recepta na ratowanie mniejszych, zagrożonych zamknięciem placówek. Nie, bo jeśli samorząd będzie miał szkołę z kilkoma zaledwie nauczycielami mieszczącymi się na etacie, z ochotą przyłączy taką „masę upadłościową" do większego molocha.

A po co zachowywać istniejące szkoły? Choćby po to, że ci, którzy się w nich dzisiaj uczą, nie chcą drastycznych decyzji życiowych, powiedzmy na rok przed maturą. Także i dlatego, że czasem szkoła to również pewna tradycja, dorobek pokoleń. A wreszcie i dlatego, że znikanie szkół będzie powodem oddalania się edukacji od ucznia. Nie tak powinno się podsycać edukacyjne aspiracje społeczeństwa.

Ile macie urlopu?

Naturalnie sytuację można po części ratować: zmniejszaniem liczebności klas czy płatnymi zajęciami pozalekcyjnymi. Obawiam się jednak, że samorządy nie są do takiej planowej polityki zdolne. Szkoły traktują nazbyt często głównie jako problem finansowy. Tymczasem dobra szkoła to również środowisko, a nie tylko zbiór pozycji w księgach rachunkowych. Ale tak nie patrzy na nią ani większość wójtów czy prezydentów miast, ani chętnie wyzbywająca się odpowiedzialności i nieplanująca de facto żadnej strategii minister Szumilas.

Mój głos nie jest ślepą obroną nauczycielskich uprawnień. Ale warto wziąć pod uwagę głos Ewy Klinger, która cieszy się na łamach „Wyborczej", że „w końcu pojawiły się artykuły dotyczące edukacji i mówiące nie tylko o tym, jak mało pracuje nauczyciel, jak nie rozwija dzieci i ile ma urlopu". Wypisz wymaluj średnia naszej edukacyjnej publicystyki: nauczyciel jako kozioł ofiarny transformacji.

Całkiem podobne wrażenia miał niedawno na prawicowym skrzydle Wojciech Wencel, który tak opisywał nauczycielską dolę w „Gazecie Polskiej":

„W wyniku PO-wskiej reformy oświaty nauczyciele stracili resztki swojej godności. Wiedzą, że jeśli będą konsekwentni wobec ucznia sprawiającego kłopoty wychowawcze, czeka ich kontrola z kuratorium albo komisja dyscyplinarna. Rację mają zawsze rodzice, najczęściej głęboko zdemoralizowani przez rządową wizję szkolnictwa, traktujący belfrów jak nieudaczników, którzy hamują celebrycki rozpęd ich pociech. Nie zmieniają się tylko dwie rzeczy: żenująco niska płaca nauczycieli i ich wysiłek. Bo wbrew obiegowym opiniom wakacyjni szczęściarze harują od rana do nocy, najpierw wśród rozwydrzonej dzieciarni, a później w domu przygotowując się do lekcji, sprawdzając klasówki, wypisując statystyki, arkusze ocen i masę innych - bardziej lub mniej potrzebnych - dokumentów. Wstyd, że trzeba dziś przypominać o takich oczywistościach".

Szkoła się zmieniła. Praca nauczyciela stała się cięższa, choćby z powodu spadku uczniowskiej dyscypliny, czego uparcie nie chce dostrzec lewicowa strona naszej sceny. O tym też warto pamiętać, zanim zacznie się wymawiać im dłuższe wakacje czy ofiarowane kiedyś przez PRL-owskie władze „urlopy dla poratowania zdrowia". Ale, co ważniejsze, jakość pracy nauczyciela to jakość edukacji nowych pokoleń. Szkołę nie do końca da się prowadzić w logice firmy. Wszelka mechaniczność może się tu okazać operacją na żywym ciele.

Autor jest publicystą „Uważam Rze"

Nauczyciele mają więcej pracować - rozbrzmiewa chór głosów. Na stronach „Rzeczpospolitej" czy „Dziennika Gazety Prawnej" krzyczą na ten temat tytuły odzwierciedlające poglądy liberalnych think tanków i tak zwanych kół gospodarczych. Rekordzistą jest tu jednak „Gazeta Wyborcza". Z apeli Dominiki Wielowieyskiej, aby zapędzić belfrów do roboty i uratować w ten sposób publiczne finanse, można by złożyć książkę.

Czy nauczycielskie pensum powinno wynosić akurat 18 godzin plus dwie, jak teraz? Przed rokiem 1982 wynosiło 22 (a dla podstawówek - 24) i nic strasznego się nie działo - ekipa Jaruzelskiego obniżyła je w Karcie nauczyciela ofiarowanej tej grupie zawodowej, aby ją pozyskać w obliczu stanu wojennego. Słuszne są też uwagi tych, którzy wskazują na różnice w obciążeniach między, przykładowo polonistą sprawdzającym wypracowania, a wuefistą.

Pozostało 91% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?