Tak zwane związki partnerskie nie potrzebują specjalnej ustawy. Wystarczy już obowiązujące prawo. Weźmy chociażby kwestie spadkowe. Para osób żyjąca w nieformalnym związku może je uregulować wedle własnego życzenia u notariusza. Owszem, procedury są uciążliwe. Można więc się zastanawiać nad ich uproszczeniem. Ale nic poza tym.
Dzieje się jednak inaczej. Orędownicy ustawy o związkach partnerskich w jej rozmaitych wersjach nie milkną. Toczą bowiem w świadomości społeczeństwa batalię o promocję określonego stylu życia. Wszystko to ma skutkować rewolucją obyczajową.
Warto zadać zasadnicze pytanie: co mężczyźnie i kobiecie, którzy chcą sformalizować swoją relację jako związek partnerski, stoi na przeszkodzie, żeby po prostu zawrzeć cywilny związek małżeński? Przecież podejmując ten krok, przywileje, na których im zależy, mogą oni uzyskać automatycznie.
Jednocześnie dla ludzi tak bardzo ceniących sobie wszelkie - podkreślmy, specyficznie pojęte - wolności, w tym możliwość rozstania w każdej chwili z partnerem, zawsze pozostaje furtka, jaką jest rozwód.
Pochwała konkubinatu
Ustawa o związkach partnerskich ma zatem być narzędziem poważnej zmiany społecznej. Chodzi o to, żeby zdjąć odium ze zjawisk, które określane są mianem nieobyczajnych. Wydaje się, że już samo pojęcie obyczajności zaczyna być traktowane jako balast czasów minionych. Skoro mają być dopuszczalne i równoprawne różne style życia, to nie ma czegoś takiego jak obyczajność, która poszczególne zachowania wartościuje: jedne - pozytywnie, inne - negatywnie.