W małej humoresce-futuresce, jaką napisałem kiedyś dla „Faktu", występowali premier, prezydent i niewidzialny piarowiec Iggo, który jawił się w postaci pustego garnituru i wiszących nad kołnierzem okularów. Kiedy okazuje się, że na rządowy gmach idą tłumy wkurzonych ludzi, Iggo zręcznie zrzuca z siebie ubranie, odrzuca okulary, i tyle go mocodawcy widzieli. Miło mi donieść, że kolejny mój fantastyczny kawałek stał się ciałem. Ostatnie wydarzenia sprawiły, że legendarne piarowskie sztaby PO na czele ze sławnym Igorem Ostachowiczem faktycznie wzięły i zniknęły.
Zniknęły dokładnie w momencie, który w podręcznikach sztuki odwracania kota ogonem (po angielsku „spin") nazywa się „sytuacją kryzysową" i wedle wszystkich zasad zawodu wymaga maksymalnej mobilizacji. Mówiąc ściślej, była to cała seria „sytuacji kryzysowych". Pierwszą, trwającą od dawna, stanowi oczywiście niezdolność wyjaśnienia Polakom, dlatego instytucje państwowe chroniły Amber Gold. Sprawę próbował premier załatwić w typowy dla siebie sposób, „wrzutką": zatrudnił mecenasa Giertycha, by powszechna uwaga zwekslowana została na wątek poboczny, by hasło „Amber Gold" nie kojarzyło się z bezkarnością oszusta i hodowaniem go przez prokuratury, sądy, nadzór lotniczy oraz ministerstwo, tylko z „atakami na najbliższą rodzinę" premiera.
Może by się i udało, gdyby nagle nie rozsypała się spektakularnie narracja władzy w sprawie Smoleńska. Butne przemówienie Tuska, rozpoczęte od udawanych przeprosin, a pełne zniewag i insynuacji oraz równie bezczelne zapieranie się w żywe oczy przez marszałek Kopacz będzie mieć dla społecznej percepcji działań rządu po katastrofie podobne znaczenie, jak dla postrzegania afery Rywina zachowanie przed komisją sejmową Włodzimierza Czarzastego.
Potem PiS ogłosił swą nominację dla profesora Glińskiego, i okazało się to, zwłaszcza po debacie ekonomistów, piarowskim strzałem w dziesiątkę. Władzy nagle wybito z ręki jej najsilniejszy argument, na którym jechała nieustannie: ten rząd jaki jest, taki jest, Tusk może i rozczarował, ale nie ma innej alternatywy, no bo jedyną alternatywą jest ten straszny Kaczyński, którego powrotu wszyscy się słusznie boicie. Tymczasem nagle okazuje się ? jest alternatywa, popierany przez wszystkie partie „rząd fachowców". Dla przeciętnego Polaka „rząd fachowców" brzmi bardzo atrakcyjnie, bo przecież nie marzy o niczym innym, niż żeby nim rządzili fachowcy, a nie politycy (sam premier przekonywał ich, że „robienie polityki" to coś złego, prawda?), zwłaszcza, kiedy idzie kryzys. A sam kandydat robi doskonałe wrażenie, bo profesor, bo po dwóch fakultetach, bo nie z PiS, tylko z Unii Wolności, a więc człowiek centrowy, umiarkowany, a Kaczyński okazuje nim otwartość. Władza nie znalazła innej odpowiedzi, niż argument, że to głupi pomysł. Dla wtajemniczonych w sejmową układankę ? rzecz owszem nierealna, ale co to obchodzi społeczeństwo, które w sondażach do niedawna jeszcze deklarowało, że Polską rządzić powinna koalicja PO-PiS, a wcześniej przez dwa dziesięciolecia chciało „koalicji wszystkich istniejących partii"? Atakując Glińskiego tak samo, jak zwykła atakować PiS czy Ojca Rydzyka, w sposób prymitywny, językiem nienawiści i pogardy, strzeliła sobie władza w kolano. Język, który był skuteczny wobec Kaczyńskiego, bo ten odbierany jest przez masy jako człowiek fałszywy i zagrażający ich bezpieczeństwu, w odniesieniu do sympatycznego i merytorycznego profesora skompromitował tych, którzy go zastosowali.
Dodajmy, że nałożyło się to w oczach wyborców na podobnie lekceważące i butne potraktowanie ekonomistów, którzy na zaproszenie PiS debatowali nad sposobami wyjścia z kryzysu. Chronologicznie zresztą deprecjonowanie w oficjalnym przekazie tej debaty gołosłownym orzekaniem, że śmieszna i niepoważna, było pierwszym z serii poważnych błędów, które doprowadziły do wizerunkowego tąpnięcia władzy.