Dziennikarze nie dość, że mają prawo sprawdzać życiorysy osób publicznych, to mają nawet taki obowiązek. Jeżeli ktoś zabiera głos w debacie publicznej i wyraża opinie kontrowersyjne, to obowiązkiem dziennikarza jest sprawdzić, jakie czynniki mogły wpływać na poglądy tego człowieka i kim on właściwie jest.
Nie rozumiem tych, którzy twierdzą, że „grzebanie w metrykach" jest obrzydliwością. Wyobraźmy sobie pisaną przez historyka biografię, w której brakuje podstawowych faktów, np. tego, kim byli rodzice bohatera, kim bracia i kim zostali jego potomkowie. Jeżeli uznajemy, że to są ważne informacje dla zrozumienia życia danego człowieka, to dlaczego odrzucamy je jako nieistotne dla oceny konkretnych działań i opinii uczestników debaty publicznej?
Jeżeli mało znany sędzia bierze udział w debacie politycznej i wydaje się opowiadać w niej po jednej stronie sporu, to wszyscy zaczynają zadawać sobie pytanie: kim ten człowiek jest?
Atmosfera, w jakiej ktoś się wychowywał, oraz więzy pokrewieństwa – z rodzicami czy dziadkami – na pewno są częścią dziedzictwa człowieka i mają wpływ na jego późniejsze życie. Ignorowanie tego zakrawa na absurd. Często przysłowia takie jak „niedaleko pada jabłko od jabłoni" albo „czym skorupka za młodu nasiąknie..." są po prostu prawdziwe. Dlatego obowiązkiem dziennikarza jest przekazać potrzebne informacje opinii publicznej, a już sami czytelnicy muszą je we własnym zakresie zinterpretować i ocenić, na ile dana osoba kontynuuje dzieło swoich przodków, a na ile zaprzeczyła temu dziełu i odcięła się od niego.
Oczywiste jest jednak, że to, kim byli rodzice i jaki był klimat rodzinnego domu, w którym ktoś się wychował, nie przesądza, jakie będą jego poglądy i dalsze losy. Przecież znane są przypadki braci wychowanych w jednym domu, którzy idą potem przez życie zupełnie innymi drogami – można choćby wspomnieć Jacka i Jarosława Kurskich.