Benedykt XVI - papież, który nie dał się lubić

Kiedy Benedykt XVI ogłosił, że opuszcza Piotrowy tron, w polskich mediach pojawiły się głosy wypominające mu zaniechanie jakichkolwiek działań reformatorskich – zauważa publicysta „Rzeczpospolitej”

Publikacja: 20.02.2013 18:48

Pontyfikat Benedykta XVI skazany jest na negatywną ocenę środowisk lewicowo-liberalnych. Bądź co bądź to one nadają ton krytyce pod adresem Kościoła katolickiego. Nie inaczej jest w Polsce. Tyle że w naszym kraju dochodzi jeszcze jeden czynnik – punkt odniesienia, jaki stanowi pontyfikat Jana Pawła II. Benedykt XVI wypada na tle papieża Polaka kiepsko.

Pełzająca dewojtylizacja?

Szczególnie warte uwagi są teksty Adama Szostkiewicza. Na łamach „Polityki” nieraz dawał on w nich wyraz swojej dezaprobacie dla dokonującej się od 2005 roku „pełzającej dewojtylizacji” polskiego katolicyzmu.

Widomym znakiem zmiany w Kościele było, według publicysty, zdjęcie przez Benedykta XVI ekskomuniki z biskupów Bractwa św. Piusa X, co miałoby świadczyć o rezygnacji z linii Jana Pawła II, na którą się składały: „ekumenizm, dialog z innymi religiami i z niewierzącymi, ciekawość świata, sprzeciw wobec wojny, konkretnie przeciw wojnie w Iraku, w której biorą udział Polacy”. Szostkiewicz konstatował: „W modzie jest krytykowanie liberalizmu, straszenie demokracją bez wartości, społeczeństwem otwartym, czyli pluralistycznym”. Wniosek nasuwa się jeden: Kościół się stacza w mroki średniowiecza.

Z pewnością mamy tu do czynienia z ideologicznie wybiórczym pojmowaniem otwartości. W interpretacji publicysty „Polityki” obejmuje ona tylko nurty religijne i polityczne, mieszczące się w ramach obowiązującej na lewicowo-liberalnym salonie poprawności polityczności. Lefebryści, których Benedykt XVI chciał w ekumenicznym geście ściągnąć z powrotem do Kościoła, nie mogą być tu uwzględnieni, bo dali się poznać jako tradycjonaliści, a zatem są postrzegani jako godni potępienia wrogowie wszelkiego postępu.

Oprócz zdjęcia ekskomuniki z biskupów lefebrystów były też i inne wydarzenia, które mogły zniesmaczyć Szostkiewicza. Chodzi o zwiększenie dystansu między Stolicą Apostolską a tymi siłami, które w okresie pontyfikatu Jana Pawła II upatrywały w niej sojusznika w batalii o prawa człowieka. Przypomnijmy demonstracyjne wycofanie przez Watykan poparcia dla Amnesty International jako organizacji opowiadającej się za prawem do aborcji. Dla polityki Benedykta XVI był to znamienny ruch – papież nie mógł dłużej przytakiwać podwójnym standardom i fałszowaniu pojęć.

Od pasa w dół

Oczywiście opinia Szostkiewicza nie jest typowa dla polskich krytyków Stolicy Apostolskiej. Bo jednak Benedykt XVI postrzegany jest przez nich głównie jako spadkobierca i kontynuator linii Jana Pawła II. Abdykujący papież w trakcie swojego pontyfikatu piętnował wszystkie te zjawiska, które jego poprzednik określał zbiorczo mianem „cywilizacji śmierci”. Kiedy Benedykt XVI ogłosił decyzję o tym, że opuści Piotrowy tron, w polskich mediach pojawiły się głosy wypominające mu po raz kolejny zaniechanie jakichkolwiek działań reformatorskich.

I tak Katarzyna Wiśniewska (ta sama, która jako „chrześcijanka” namawiała niegdyś polskich katolików do tego, żeby byli dumni z satanisty Nergala, bo jego zespół Behemoth rozsławia imię Polski w świecie) na łamach „Gazety Wyborczej” triumfalnie oznajmiła, że abdykacja Benedykta XVI oznacza „definitywny koniec epoki Karola Wojtyły”. Zdaniem publicystki to zła wiadomość dla polskich hierarchów, którzy „bezpiecznie czuli się w Kościele Benedykta XVI – Kościele monolicie, nieprzyjaznym reformatorom”. Wiśniewska dostrzega tu „niechlubny spadek po JP II”. Zarówno papież Polak, jak i jego następca, popełnili w jej oczach niewybaczalny grzech – pozostali nieugięci w sprawach etyki seksualnej, na przykład nie uchylili zakazu używania prezerwatyw jako sposobu na przeciwdziałanie epidemii AIDS w Afryce.

W podobnym tonie problemy takie podnosił na łamach „Rzeczpospolitej” Jarosław Makowski: „Kościół w tak istotnych i delikatnych sprawach jak ludzka cielesność i miłość potrafił mówić tylko głośne »nie«. Pytanie, czy następca Benedykta XVI uzna, że dwóm kochającym się kobietom nie idzie wyłącznie o przyjemność, nie idzie o atak na »tradycyjną rodzinę«, ale o zobowiązanie i odpowiedzialność? Czy Kościół uzna, że in vitro to nie fanaberia, ale pragnienie ludzi, które wiąże się z posiadaniem potomstwa?”.

Kiedy się czyta takie uwagi, można dojść do wniosku, że w lewicowo-liberalnych środowiskach człowiek widziany jest wyłącznie od pasa w dół. Z tego wyłania się następujące oczekiwanie: Kościół ma w swoim nauczaniu ustąpić pod naporem tego wszystkiego, co przyniosła rewolucja kulturowa lat 60. ubiegłego wieku z jej naczelnym hasłem „Zabrania się zabraniać”. Fragment Pierwszego Listu św. Jana dotyczący „pożądliwości ciała, pożądliwości oczu i pychy tego życia” (1 J 2,16) można więc schować między bajki, bo przecież ludzkie pragnienia są ważniejsze niż jakieś religijne wyobrażenia o człowieku.

Tyle że wbrew sugestiom Szostkiewicza, Wiśniewskiej i Makowskiego, to nie zdobycze rewolucji kulturowej stanowią kluczowe wydarzenie w dziejach ludzkości, lecz narodziny, ziemska misja, męczeńska śmierć i zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa. I tego Kościół się trzyma. Nie potrzebuje on podążać za modnymi nowinkami ideologicznymi. Jest bowiem przypominającym o sensie cierpienia znakiem sprzeciwu w świecie, w którym zaciera się granicę między dobrem a złem po to, żeby nie przeszkadzać człowiekowi w jego „samorealizacji”.

Pułapka jałowego moralizatorstwa

Atrakcyjność Kościoła we współczesnych zsekularyzowanych społeczeństwach polega na tym, że stawia on człowiekowi wymagania. I to jest być może paradoks, bo człowiek odruchowo wzbrania się przed wszelkimi wymaganiami, a jednak, kiedy przychodzi co do czego, próbuje się z nimi zmierzyć.

Wspólnoty protestanckie, które poszły na łatwiznę, chociażby liberalizując nauczanie w zakresie etyki seksualnej, tracą wyznawców, a nie ich zyskują. Chrystusa spotykamy bowiem nie tam, gdzie spełniane są nasze zachcianki, ale tam, gdzie doświadczamy własnej niemocy.

Kościół prowadzi walkę o zbawienie człowieka, dlatego jako dobro wskazuje wierność i wstrzemięźliwość. Jeśli zaś chodzi o lekceważenie ludzkiej seksualności, to warto tu przywołać samokrytyczne słowa, które Benedykt XVI wypowiedział w rozmowie rzece „Światłość świata”, jaką przeprowadził z nim Peter Seewald: „W chrześcijaństwo ciągle na nowo wdzierają się rygoryzm i tendencja do negatywnej oceny ciała, która wykształciła się w gnozie i została przejęta przez Kościół”.

Dalej papież składa zaskakującą deklarację: „Musimy odnaleźć właściwą chrześcijańską postawę, jaka istniała w pierwotnym chrześcijaństwie i w wielkich chrześcijańskich epokach: postawę radości i afirmacji ciała, a także afirmacji seksualności postrzeganej jako dar, co z kolei wiąże się zawsze z dyscypliną i odpowiedzialnością”. Seksualność nie może zatem stać się przedmiotem eksperymentów na polu inżynierii społecznej. Ale kontekstem tych rozważań jest relacja człowieka z Bogiem. Jeśli tej relacji brakuje, wówczas nie pozostaje nic innego jak jałowe moralizatorstwo.

Strażnik prawa naturalnego

Niestety, Kościół od wielu dziesięcioleci znajduje się w dość osobliwym położeniu. Biorąc udział w debacie publicznej, często zawiesza głoszenie Ewangelii i zajmowanie się sprawami ostatecznymi, bo zmuszony jest bronić przede wszystkim prawa naturalnego, co degraduje go do statusu wyłącznie moralnego wychowawcy. Szczególnie wiek XX, naznaczony realnym komunizmem i relatywistyczną liberalną demokracją, ustawił katolików w roli obrońców takich wartości jak honor, obowiązek, wierność, rodzina, ojczyzna.

A przecież wartości tych bynajmniej nie odkryło chrześcijaństwo. Były one poważane przez starożytnych pogan w Grecji czy Rzymie. Uważali oni chociażby małżeństwo za związek kobiety i mężczyzny, i jeśli nawet z pobłażaniem traktowali związki homoseksualne – co dzisiaj podkreślają orędownicy przywilejów małżeńskich dla mniejszości seksualnych – to nie przychodziło im do głowy je instytucjonalizować. Obronę prawa naturalnego trafnie ilustruje też teza Piusa XI zawarta w jego encyklice „Divini redemptoris”. Papież pierwotnego zła komunizmu upatrywał nie w tym, że ideologia ta odrzuciła istnienie Boga, lecz w zanegowaniu przez nią prawdy wynikającej z porządku naturalnego.

Jeśli zatem Kościół broni życia ludzkiego w fazie prenatalnej, to nie ma nic do tego kwestia świeckości państwa. W polskim prawie spadkowym występuje wywodzące się z prawa rzymskiego pojęcie „nasciturus”, czyli „mający się narodzić”, stosowane wobec osób nienarodzonych jako spadkobierców. Kościół nie musi zatem odwoływać się wyłącznie do objawienia, może przyjmować też perspektywę prawa naturalnego.
Niezależnie jednak od tego wszystkiego Benedykt XVI nie mógł być lubianym papieżem. Ale przecież nie to było celem jego misji. Chrześcijanie nie są od tego, żeby ich lubić.

Pontyfikat Benedykta XVI skazany jest na negatywną ocenę środowisk lewicowo-liberalnych. Bądź co bądź to one nadają ton krytyce pod adresem Kościoła katolickiego. Nie inaczej jest w Polsce. Tyle że w naszym kraju dochodzi jeszcze jeden czynnik – punkt odniesienia, jaki stanowi pontyfikat Jana Pawła II. Benedykt XVI wypada na tle papieża Polaka kiepsko.

Pełzająca dewojtylizacja?

Pozostało 96% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Adamski: Donald Trump antyszczepionkowcem? Po raz kolejny igra z ogniem
felietony
Jacek Czaputowicz: Jak trwoga to do Andrzeja Dudy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Nowy spot PiS o drożyźnie. Kto wygra kampanię prezydencką na odcinku masła?