Odejście w kościelnych finansach od logiki należności jest potrzebą naprawdę palącą. Kościół nie może kojarzyć się ludziom z punktem sprzedaży usług religijnych, bo po pierwsze, nim nie jest, a po drugie, to już się staje męczące patrzeć, jak kolejny głupi proboszcz żądający w biednej wiejskiej parafii za pogrzeb tysiąca złotych natychmiast roznieca ogień tradycyjnego polskiego antyklerykalizmu (bo drugiego tak antyklerykalnego narodu jak Polacy nie widziałem pod słońcem).
Tyle że ten kij ma dwa końce. Zastąpienie należności ofiarą uda się dopiero wtedy, gdy tej zmiany w swoich głowach dokonają także świeccy. W tym, jak obchodzą się w świątyni z pieniędzmi, można łatwo wyczytać, czy widzą w Kościele organizm czy organizację (podobnie jak u księdza wywnioskować można, czy kapłaństwo jest dlań powołaniem czy zawodem). Czy czują, że ofiara złożona za mszę to nie administracyjna opłata za usługę, ale danie czegoś z siebie (pieniądz to przecież ekwiwalent naszego czasu, trudu, poświęcenia, jakie wkładamy w pracę). Czy mają świadomość, że grosz rzucony na tacę to nie akt ich wielkoduszności, ale „zrzuta” na koszty wspólnego życia: na żarówki, które świecą mi nad głową, ogrzewanie, ludzi, którzy muszą pracować, żebym ja przy parafii pracować nie musiał. Czy nadal będą wypisywać w Internecie durne komentarze, z których będzie wynikać, że ksiądz powinien żywić się powietrzem i mieszkać na ulicy, czy wreszcie zrozumieją, że skoro wykształciliśmy i wyświęciliśmy kogoś, kto ma nam sprawować sakramenty, to naszym obowiązkiem jest też go utrzymać.
Cały kłopot w rozmowie o kościelnych finansach polega na tym, że po dwóch zdaniach wstępu zawsze ląduje ona w dziale ekstremów – w opowieściach o księdzu, co podobno miał maybacha, kochankę (lub – dzisiaj często – kochanka) i pałac. Od lat się zastanawiam i nadal nie mam pojęcia, co ludzi tak grzeje w opowieściach o kapłanach, którzy ulegli chciwości, przecież ulegają jej dokładnie z taką samą częstotliwością jak wszyscy inni (i analogicznie – w społeczeństwie jest pewnie proporcjonalnie tyle samo biednych księży, co i biednych świeckich).
Że od księdza wymaga się więcej? Prawda. Sęk jednak w tym, żeby nie popaść w stan, w którym na tyle intensywnie wymaga się od innych wszystkiego, że od siebie nie wymaga się już nic. Ten świat nie zmieni się z automatu na lepsze, gdy księża radykalnie zbiednieją, ale wtedy, gdy i księża, i świeccy solidarnie, małymi kroczkami, ale konsekwentnie (a nie w hurraoptymistycznych rewolucyjnych zrywach, w których jest dużo huku i mało trwałego sensu), będą uczyć się poprzestawać na tym, co wystarczy. Bo to o to, a nie o nędzę, w całym tym promowanym przez Franciszka ubóstwie przecież chodzi.
Autor jest twórcą portalu stacja7.pl