Jest 8 kwietnia. Obrady Rady Gabinetowej, czyli rządu pod przewodnictwem prezydenta. Komorowski, który ma obsesję na punkcie udzielenia Ukrainie konkretnej pomocy, zgłasza propozycję powołania funduszu pomocowego współfinansowanego z polskiego budżetu. Chodzi o ok. 300 mln zł, które zostałyby przeznaczone na pożyczki dla drobnego biznesu. Donald Tusk szybko kończy dyskusję: – Nie ma na to pieniędzy – ucina.
Do takich sytuacji bezpośredniego sporu między rządem a prezydentem dochodzi w ostatnich tygodniach coraz częściej. Widać wyraźnie, że polityczna przyjaźń między Tuskiem a Komorowskim wchodzi w szorstką fazę.
Zresztą nigdy nie darzyli się szczególną sympatią. Komorowski znalazł się w PO trochę przypadkowo i przetrwał kolejne Tuskowe czystki tylko dlatego, że nigdy nie zbudował własnej frakcji. Tusk mawiał o nim, że jest „politykiem typu buuu", czyli że wystarczy nieco go przestraszyć, żeby potulnie się wycofał. Nawet jeśli w przeszłości rzeczywiście tak było, to dziś pozycję Komorowskiego budują urząd i znakomite sondaże, które gwarantują mu przyszłoroczną reelekcję. Jest mniej „buuu", jeśli w ogóle.
Prezydent zaskoczył
Stąd Komorowski, miast się imać – według premierowskiej retoryki – pilnowania żyrandola, próbuje się rozpychać w dostępie do realnej władzy. Konflikt na linii premier–prezydent wpisany jest w polską konstytucję. Nie byłoby w nim nic złego – wszak polityka to zajęcie dla ambitnych – gdyby nie to, że spór ów dotyczy spraw kluczowych dla państwa. Dziś chodzi głównie o politykę zagraniczną oraz kontrolę nad służbami specjalnymi.
Rząd był przygotowany, że po dorocznym exposé szefa MSZ Radosława Sikorskiego na temat polskiej polityki zagranicznej do ostrego ataku przystąpi PiS, a nieco delikatniej zaatakuje pozostała opozycja. Ale zupełnie się nie spodziewał, że wystąpienie szefa MSZ skrytykuje prezydent, który ma wszak szczególne konstytucyjne uprawnienia w kwestii polityki zagranicznej.