W niedzielę wybory do europarlamentu. Jest jak zawsze przed jakimikolwiek wyborami: partie prężą muskuły, przywódcy wdziewają wyświechtane owcze skóry, a dla zwabienia głosującej gawiedzi wpisują na listy partyjne telewizyjnych celebrytów albo sportowców. Nawet ostatnią ulewę zaprzężono w służbę kampanii, by potwierdzić (jak powiadał nieoceniony Nikodem Dyzma), że „byczo jest" bądź też (do czego można sprowadzić wypowiedzi pana prezesa) że „skoro pluska, to wina Tuska". Nie wspominając już o wciąganym w ten młyn bez własnej wiedzy i zgody papieżu Franciszku.
Nic dziwnego: dla partyjnych bonzów będzie to pierwszy sprawdzian przed festiwalem wyborczym przewidzianym na lata 20014/2015, więc dzień 25 maja nie tylko wyjaśni, kto będzie trzymał władzę i kasę w brukselskiej dzielnicy Berlaymont, ale też przyniesie prognozę co do rządowych gmachów w Warszawie. Tym bardziej to oczywiste, że w Brukseli można zarobić dużo więcej niż w Sejmie, jest więc o co walczyć.
Tak więc kończący kadencję delegaci do Brukseli wyszczególniają, co też zrobili dla regionu, chwalą się – jak to czyni z wdziękiem Róża, grafini von skądeś tam – że „zasuwają jak mały samochodzik". To jest właśnie najbardziej deprymujące: można mieć nadzieję, że zwykły wyborca choć trochę pojmuje, o co tu chodzi i czym wybory europejskie powinny się różnić od krajowych, ale już od partyjnych przywódców i wystawionych przez nich kandydatów należałoby tego wymagać. Niestety, jaki elektorat, tacy jego wybrańcy.
Na Unię Europejską wciąż patrzymy jak na dojną krowę, z której można wyciągać miliardy na drogi, koleje, sale widowiskowe i co tam jeszcze da się zbudować. Pamiętamy triumfalne „Yes, yes, yes!" szczęśliwie już zapomnianego premiera Marcinkiewicza i promienne oblicze aktualnego szefa rządu, gdy uzyskał zapewnienie 82,5 mld euro dla Polski do 2020 roku.
Tymczasem obecnie wybierany europarlament nie zdąży zatwierdzić budżetu na kolejne siedmiolecie, ale będzie musiał się zająć problemami, od których obecni deputowani zdołali się wymigać. Nie tylko dlatego, że przyszłe dary będą o wiele skromniejsze niż dotąd. Nasz rozwój jest szybszy niż unijna średnia, więc dotacje nie będą przysługiwać w poprzednim wymiarze. Ważniejsze, że dotychczasowi „dobrzy wujkowie" dostarczający środków do unijnego budżetu nie chcą już płacić, a ich wyborcy buntują się przeciw haraczowi. Tak jest choćby w Niemczech, a Wielka Brytania nie ma ochoty rezygnować z ogromnej zniżki, jaką kiedyś wywalczyła na „okres przejściowy", pragnie więc go – ku frustracji innych płatników – zmienić na „zawsze".