Z groźną miną, na paluszkach

Na ostatnim szczycie NATO zadowoliło się półśrodkami. Tymczasem, jeśli chcemy Rosję odstraszyć, ?to na pewno nie jedną brygadą i kilkoma bazami paliwowymi w Polsce ?– pisze publicysta.

Publikacja: 08.09.2014 02:05

Szpica, czyli siły szybkiego reagowania, miałaby zostać wydzielona z już istniejącej NATO Response F

Szpica, czyli siły szybkiego reagowania, miałaby zostać wydzielona z już istniejącej NATO Response Force. Fot. Cristina Quicler

Foto: AFP

Na początek trochę złośliwej demagogii. Podczas szczytu NATO w walijskim Newport przywódcy państw członkowskich postanowili, że następny huczny zjazd odbędzie się w Warszawie. Miał to być jeden z licznych gestów świadczących o tym, że Polska i inne kraje Europy Środkowo-Wschodniej nie będą już w przyszłości traktowane jako „sojusznicy drugiej kategorii".

Polityka symboliczna

Taki szczyt to niewątpliwie zaszczyt. Trzeba będzie jednak zań zapłacić. Koszty organizacji szczytu NATO w Chicago w 2012 roku wyniosły ok. 55 mln dolarów. Koszty spotkania w Newport nie są do końca znane, ale zapewne były podobne. Za dwa lata Polska będzie musiała więc wydać całkiem dużo, żeby ugościć kilkadziesiąt głów państw, setki polityków, wojskowych i dziennikarzy. Część pieniędzy oczywiście się zwróci – zarobią hotelarze, restauratorzy, taksówkarze. Jaki będzie jednak rzeczywisty, polityczny efekt warszawskiej imprezy? W jakim stopniu to wydarzenie wpłynie na zmianę naszej pozycji w NATO? Otóż w żadnym. Tak samo jak szczyty w Pradze (2002 r.), Rydze (2006 r.) czy Bukareszcie (2008 r.) nie sprawiły, że Czechy, Łotwa i Rumunia awansowały z drugiej do pierwszej ligi sojuszu.

A teraz obiecana demagogia. Za 55 mln dolarów można kupić ok. 500 amerykańskich pocisków przeciwpancernych Javelin. Można też wydać te pieniądze na kilkaset rakiet powietrze-ziemia Brimstone. Albo zmodernizować nasze systemy łączności. Można sobie wyobrazić dziesiątki sposobów na to, jak lepiej zagospodarować tę kwotę.

Oczywiście, uzbrojenia nie kupuje się z marszu w sklepie za rogiem. Trudno też sprecyzować, na co dokładnie starczyłoby 55 mln dolarów, bo na tym rynku żaden czołg i żadna rakieta nie mają stałej ceny. Warto chyba jednak zadać sobie pytanie, czy Polsce powinno bardziej zależeć na „zaszczytach" czy na wzmacnianiu zdolności obronnych. Czy  mamy koić nasze lęki odwiedzinami Baracka Obamy czy raczej śmigłowcami i haubicami?

Co ciekawe, w ostatnich latach premier Donald Tusk, prezydent Bronisław Komorowski i minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski kpili i odżegnywali się od „polityki symboliczno-godnościowej", którą mieli uprawiać swego czasu Lech Kaczyński i Anna Fotyga. Sęk w tym, że ta definicja idealnie pasuje do polityki zagranicznej... obecnego rządu. Począwszy od wizyty prezydenta USA z okazji obchodów „25-lecia wolności" poprzez wybór Donalda Tuska na ceremonialne stanowisko w Unii Europejskiej, a skończywszy na szczycie NATO w Warszawie – słyszeliśmy po tysiąckroć, jak niebywałe są to wiktorie, jak bardzo jesteśmy szanowani, jak uważnie świat słucha Polski. W istocie owe dyplomatyczne osiągnięcia nie były niczym więcej niż tylko symbolami.

Co może szpica?

Przyjrzyjmy się zresztą kolejnemu „sukcesowi": w Newport zapadła decyzja o powstaniu tzw. szpicy, czyli sił szybkiego reagowania NATO (w liczbie ok. 4 tys. żołnierzy), które miałyby zostać wydzielone z już istniejącej NATO Response Force (20 tysięcy) i byłyby w stanie dotrzeć do każdego zakątka świata w ciągu dwóch–pięciu dni. Dowództwo będzie się mieścić w Szczecinie.

Jaką rolę szpica mogłaby odegrać w konflikcie z Rosją? Kiedy kilka dywizji pancernych będzie się zbliżało do Białegostoku, czy szpica je zatrzyma?

Radość w polskich mediach zapanowała ogromna. Nie da się ukryć: to wielki zaszczyt. Co to jednak oznacza dla nas w praktyce? Niewiele. Podobnie jak dla bezpieczeństwa Belgii nie ma większego znaczenia fakt, że siedziba Naczelnego Dowództwa Sił Sojuszniczych mieści się na przedmieściach Mons, 70 km na północ od Brukseli. Nie miałbym nic przeciwko ulokowaniu dowództwa szpicy w Niemczech lub Wielkiej Brytanii, gdybym miał tylko pewność, że będzie to jednostka sprawna, faktycznie zdolna do natychmiastowego działania, a przede wszystkim dużo liczniejsza.

Dla porównania: 4 tys. żołnierzy to niewiele więcej, niż Francja utrzymuje w swoich trzech stałych bazach w Afryce: Dżibuti, Senegalu i Gabonie. W Korei Południowej zaś stacjonuje blisko 30 tys. amerykańskich żołnierzy, których zadaniem jest odparcie ewentualnego ataku z Północy.

Nawet zakładając, że szpica będzie znakomicie wyposażona i wyszkolona, to jaką rolę mogłaby odegrać w konflikcie z Rosją? Jeśli 30 tys. rosyjskich żołnierzy wkroczy do Estonii, czy odpowiedzią NATO będzie wysłanie szpicy? Kiedy kilka dywizji pancernych będzie się zbliżało do Białegostoku, czy zatrzyma je szpica?

Rodzi się ponadto dręczące podejrzenie: jeżeli zachodni przywódcy zapewniają teraz Polskę oraz kraje bałtyckie, że dzięki szpicy sojusz będzie w stanie bezzwłocznie odpowiedzieć na atak z zewnątrz, to czy do tej pory NATO nie miało zamiaru reagować bezzwłocznie? Co w takim razie z NATO Response Force, która przecież miała pełnić taką funkcję? Jeśli sojusz teraz pośrednio przyznaje, że nie jest w stanie błyskawicznie wysłać w rejon konfliktu 20 tys. żołnierzy, tylko 4 tys., to należałoby to potraktować raczej jako niepokojący sygnał, a nie „sukces". Jeżeli obecnie Estończycy mogą liczyć na wsparcie jednej brygady „w ciągu dwóch–pięciu dni", to czy dotychczas mogli liczyć na wsparcie jednego plutonu „w ciągu 10-14 dni"? A może tylko na wyrazy „solidarności i zaniepokojenia"?

Scenariusz estoński

Większość zachodnich polityków potrzebowała pół roku, by oficjalnie przyznać, że Ukraina toczy wojnę z Rosją, a nie z prorosyjskimi separatystymi. Wyobraźmy sobie teraz sytuację, w której Rosjanie nie wprowadzają do Estonii 30 tys. żołnierzy, lecz powtarzają scenariusz krymski, z „zielonymi ludzikami", prowokacjami, braniem zakładników, wykorzystując przy tym całą swoją machinę propagandową. Czy wówczas Barack Obama, Angela Merkel i François Hollande zareagują szybko i stanowczo, czy może będą szukać pretekstu, by nie uruchamiać artykułu 5 i za wszelką cenę uniknąć bezpośredniej konfrontacji militarnej z Rosją?

Jest chyba oczywiste, że w razie jakichkolwiek wątpliwości co do obecności regularnych wojsk rosyjskich w Estonii czy na Łotwie kanclerz Niemiec oraz jej ministrowie obrony i spraw zagranicznych będą się skłaniać ku „głębszemu namysłowi". Pentagon będzie pokazywał swoje zdjęcie satelitarne, a Kreml będzie jak zwykle przekonywał, że to wyssane z palca brednie. Wtedy zaś w kilku NATO-wskich stolicach zabrzmi chóralne: „Poczekajmy, nie podejmujmy zbyt pochopnych kroków, nie wiadomo, czy to inwazja".

Jeśli obecnie wielu europejskich polityków (np. prezydent Czech Miloš Zeman) twierdzi, „że nie ma dowodów na obecność rosyjskich oddziałów na Ukrainie", to w przypadku napaści na kraje bałtyckie będą jeszcze mocniej przymykać oczy na rzeczywistość. Albowiem stwierdzenie, że Rosja dokonała inwazji na Estonię, Łotwę czy Litwę, będzie ze sobą niosło koszty nieporównywalnie większe niż w przypadku Ukrainy. Koszty, przed którymi wiele krajów będzie chciało uciec.

Wbrew obiegowym opiniom artykuł 5 traktatu waszyngtońskiego wcale nie przewiduje „automatyzmu" ani nikogo do niczego nie zmusza: każda strona ma „udzielić pomocy Stronie lub Stronom napadniętym, podejmując niezwłocznie, samodzielnie, jak i w porozumieniu z innymi Stronami działania, jakie UZNA ZA KONIECZNE (podkreślenie moje – M.M.), łącznie z użyciem siły zbrojnej".

Pytanie brzmi, jakie działania „uznają za konieczne" na przykład Niemcy?

Późna pobudka

NATO jest w głębokim kryzysie – nie tylko dlatego, że od upadku ZSRS ma kłopoty z określeniem na nowo swojej tożsamości, ale także dlatego, że nigdy jeszcze nie było tak podzielone. W czasach zimnej wojny były różnice zdań między Amerykanami a Francuzami, między Brytyjczykami a Niemcami, ścierali się między sobą nawet Ronald Reagan i Margaret Thatcher. Było jednak nie do pomyślenia, by prezydent czy premier jednego z państw członkowskich jawnie stawał po stronie wroga.

Dzisiaj czynią to i Miloš Zeman, i szef rządu węgierskiego Viktor Orbán, i jego słowacki odpowiednik Robert Fico. Bułgarzy lawirują. Włosi i Hiszpanie dwoją się i troją, by zastopować dalsze sankcje wobec Moskwy. Francuzi dopiero pod ogromnym naciskiem sojuszników zawiesili kontrakt na sprzedaż mistrali. Proszę też zwrócić uwagę, jaki entuzjazm wykazali członkowie NATO, gdy ogłoszono powstanie wspomnianej szpicy. Swój udział zadeklarowali Brytyjczycy. I tylko oni. Szpica oczywiście powstanie, ale może się okazać, że większość jej składu stanowić będą żołnierze z nowych krajów członkowskich. Polska wydeleguje do Szczecina 500 żołnierzy, by w ciągu dwóch dni mogli dotrzeć... do Olsztyna, a Łotysze oddadzą do dyspozycji np. 200 swoich żołnierzy, którzy zamiast stacjonować u siebie w domu, będą czekać na rozkazy 700 km od Rygi.

Zachód musi się zdecydować: albo wkroczyliśmy w kolejną fazę zimnej wojny ze spadkobiercą Związku Sowieckiego i uznajemy putinowską Rosję za śmiertelne zagrożenie dla pokoju w Europie, albo nadal liczymy na to, że Rosja zadowoli się Donbasem, nasyci się i zapadnie w drzemkę. Jeśli chcemy Rosję odstraszyć, to na pewno nie jedną brygadą i kilkoma bazami paliwowymi w Polsce. Ciągłe ćwiczenia sojuszu w krajach Europy Środkowo-Wschodniej? Bardzo dobrze, pod warunkiem że będą porównywalne w rozmachu z manewrami rosyjskimi. Zapowiedź zwiększenia wydatków obronnych państw NATO do 2 proc. PKB w ciągu dziesięciu lat? Spuśćmy zasłonę milczenia na tę pustą obietnicę.

Owszem, zachodni politycy powoli się budzą i rewidują swój stosunek do Rosji. Szkoda, że tak późno. Mogli posłuchać tych, którzy swoje złudzenia stracili już dawno.

Autor jest publicystą tygodnika „Do Rzeczy"

Na początek trochę złośliwej demagogii. Podczas szczytu NATO w walijskim Newport przywódcy państw członkowskich postanowili, że następny huczny zjazd odbędzie się w Warszawie. Miał to być jeden z licznych gestów świadczących o tym, że Polska i inne kraje Europy Środkowo-Wschodniej nie będą już w przyszłości traktowane jako „sojusznicy drugiej kategorii".

Polityka symboliczna

Pozostało 96% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Dlaczego Hołownia krytykuje Tuska za ministrów na listach do PE?
Opinie polityczno - społeczne
Dubravka Šuica: Przemoc wobec dzieci może kosztować gospodarkę nawet 8 proc. światowego PKB
Opinie polityczno - społeczne
Piotr Zaremba: Sienkiewicz wagi ciężkiej. Z rządu na unijne salony
Opinie polityczno - społeczne
Kacper Głódkowski z kolektywu kefija: Polska musi zerwać więzi z izraelskim reżimem
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Wybory do PE. PiS w cylindrze eurosceptycznego magika