Reklama

Jarosław Makowski: Miasto jest dla ludzi

Ruchy miejskie sprawiły, że lokalni politycy zaczęli mówić ich językiem. Szybko jednak włodarze miast nauczyli się pacyfikować aktywistów – pisze publicysta.

Publikacja: 30.10.2014 01:00

Nadzieje na to, że ruch Occupy Wall Street doprowadzi do demokratycznego odrodzenia Ameryki okazały

Nadzieje na to, że ruch Occupy Wall Street doprowadzi do demokratycznego odrodzenia Ameryki okazały się płonne – uważa autor

Foto: AFP

Ruchy miejskie mogą ogłosić duży sukces. Miejscy aktywiści – poprzez swoją działalność na rzecz osiedla, przekonywanie mieszkańców, że mają oni „prawo do miasta", że powinni domagać się placów zabaw czy siłowni pod chmurką – obudzili śpiącego olbrzyma, jakim w Polsce jest społeczeństwo obywatelskie.

Barcelona nad Wisłą

Jak Polska długa i szeroka, rodzi się zaangażowanie ludzi, by poprawiać jakość swojego najbliższego otoczenia, by podnosić komfort własnego życia czy walcząc ze szpetnymi reklamami, starać się o lepszą estetykę miasta. W tym celu powstają strony internetowe czy społecznościowe fanpage'e. Przykładowo na Śląsku działa katowicki portal NaprawSobieMiasto.pl, na którym miejscu aktywiści monitorują i kreują politykę miejską. Ludzie chcą, by miasto było ich, a nie władzy. Bo mieszczaństwo zaczyna im się podobać.

Polityka straciła swoją moc – stała się bezzębna. Kiedyś to polityka rządziła gospodarką, dziś to gospodarka zarządza polityką

I rzeczywiście, kiedy pytam młodych, gdzie chcieliby mieszkać, zazwyczaj odpowiadają: „Londyn, Barcelona, Bolonia". W sumie nic w tym dziwnego! Któż z nas nie chciałby mieszkać w słonecznej Hiszpanii? Jednak daje do myślenia to, że gdy tylko dopytuję moich rozmówców, okazuje się, że Barcelona równie dobrze mogłaby znajdować się w Wielkiej Brytanii lub Polsce.

Przestaje mieć bowiem znaczenie fakt, że Barcelona leży w Hiszpanii. Istotne zaś staje się to, że stolica Katalonii jest ekscytującym i przyjaznym dla swych mieszkańców miastem. Bo dziś to miasto jest magnesem, który przyciąga ludzi, a nie państwo, w którym to miasto się znajduje. Ludzie chcą żyć w Londynie czy Paryżu, a nie we Francji lub Wielkiej Brytanii.

Reklama
Reklama

Czy jednak za zmianą języka pójdzie także zmiana polityki? Dotychczasowa praktyka polityczna mówi, że nie jest to pewne. Jest bowiem faktem, co pokazują wybory w poszczególnych krajach Europy, że ludzie co prawda mogą zmienić rząd, ale nie mogą zmienić bieżącej polityki gospodarczej.

To znaczy, że nie ma znaczenia, czy głosujesz na lewicę czy prawicę, polityka gospodarcza i tak trzymana jest w ryzach neoliberalnych paradygmatów i dyktatu rynków finansowych. Jest to owoc tego, że polityka straciła swoją moc – stała się bezzębna. Kiedyś to polityka rządziła gospodarką, dziś to gospodarka zarządza polityką.

Dobrze pokazuje to dynamika dwóch wielkich ruchów społecznych Zachodu ostatnich lat – mam na myśli europejskich „oburzonych" i Occupy Wall Street. Widzimy, jak niewiele z ich zrywu i oburzenia dziś pozostało. Dwa lata temu żywiono przecież nadzieję, że „rozjuszony obywatel", którego oglądaliśmy na głównych placach Nowego Jorku, Madrytu czy Londynu, doprowadzi do konkretnej zmiany politycznej. Tak się nie stało.

Oburzeni Zachodu

Czy zatem nic się nie zmieniło?

Jest prawdą, że protestujący sprawili, iż od ponad 40 lat w Ameryce nie mówiono tyle o biedzie, wykluczeniu, zaniku klasy średniej czy niesprawiedliwości społecznej jak w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy. Oburzenie jednak szybko zostało „przemielone" przez koalicję wielkiej amerykańskiej triady: Wall Street, Białego Domu i Hollywood. Te trzy elementy – potęga gospodarcza (Wall Street), siła kulturowa (Hollywood) i władza polityczna (Biały Dom) – są dziś ściśle ze sobą powiązane.

Płonne okazały się nadzieje Cornela Westa, afroamerykańskiego aktywisty społecznego, teologa i filozofa z uniwersytetu w Princeton, który w ruchu Occupy Wall Street widział demokratyczne odrodzenie, na które obywatele Stanów Zjednoczonych czekali od 30 lat. Według Westa „oburzeni" byli świadkami zmartwychwstania ducha nieposłuszeństwa Martina Luthera Kinga.

Reklama
Reklama

Podobnie rzecz miała się w Europie: indignados, po chwilowym buncie, szybko pogodzili się z obowiązującym dziś paradygmatem myślenia. O ile rodzice „oburzonych" żyli w przekonaniu, że „jutro będzie takie jak dziś, tylko lepsze", o tyle oni sami już wiedzą i godzą się z tym, że „jutro będzie takie jak dziś, tylko gorsze".

Jasne: podobnie jak w Ameryce, europejskie rządy i UE zaczęły więcej mówić o potrzebie zajęcia się „straconym pokoleniem", o tworzeniu nowych miejsc pracy dla młodych. W ramach Unii powstał nawet program „Inicjatywa dla młodych" przeznaczony dla młodych do 24. roku życia. UE ma dla nich 1,7 mln euro. Środki te będą wydane na szkolenia, staże, praktyki, pożyczki i dotacje na rozpoczęcie działalności gospodarczej. Jak widać, „oburzeni" Zachodu byli na tyle silni, by polityka głównego nurtu ich zauważyła, i na tyle słabi, by ta sama polityka mogła ich szybko spacyfikować.

Czy podobna pacyfikacja nie czeka rodzimych ruchów miejskich? Miejscy aktywiści sprawili, że do mainstreamowego języka polityki przedostały się takie słowa jak: „partycypacja", „prawo do miasta", „konsultacje społeczne", „transport publiczny", „ścieżki rowerowe" czy „jakość życia"... Ba, nawet politycy, wieloletni włodarze wielu polskich miast, którzy do tej pory rower widzieli tylko zza szyby swego służbowego auta, przesiadają się na dwa kółka, by pokazać mieszkańcom, jacy są nowocześni, proekologiczni i blisko mieszkańców.

Mało: ci sami włodarze, którzy do tej wczoraj postrzegali rozwój miasta przez beton i stal, czyli wielkie inwestycje infrastrukturalne, albo budowali kosztowne w utrzymaniu aquaparki lub wielkie centra handlowe, czyli tzw. białe słonie, nauczyli się z dnia na dzień zupełnie innego języka. Jak mantrę powtarzają dziś, że miasto jest dla ludzi. Mówią o potrzebie tworzenia „miejsc trzecich", zaczynają budować ścieżki rowerowe. Przekonują, że celem ich polityki jest podnoszenie jakości życia mieszkańców.

Jak partycypować

Czy ta dostrzegalna gołym okiem  zmiana języka pociąga za sobą także zmianę polityki?

Zobaczmy, jak lokalni politycy potraktowali jeden ze szlagierowych postulatów ruchów miejskich, czyli budżet obywatelski. Precyzyjnie opisuje to Wojciech Kębłowski w raporcie „Budżet partycypacyjny: ewaluacja", który powstał na zlecenie Instytutu Obywatelskiego (www.instytutobywatelski.pl). Ze swojej strony dodam kilka wniosków, które są owocem moich spotkań z samorządowcami, mieszkańcami i rozmowami o budżecie partycypacyjnym.

Reklama
Reklama

Jasne, że w Polsce jest „moda" na budżet obywatelski. Dziś już prawie 100 polskich miast wprowadza do swoich strategii zarządzania miastem pewne elementy budżetu obywatelskiego. Sęk w tym, że ilość nie przechodzi w jakość. Często budżet obywatelski jest przez włodarzy miasta traktowany jako rodzaj zła koniecznego właśnie dlatego, że jest modny, że rosnący w siłę miejscy aktywiści się go domagają. Innymi słowy: prezydenci słusznie doszli do wniosku, że – by spacyfikować oddolny ruch miejski – warto ponieść taką cenę, jaką jest wprowadzanie budżetu obywatelskiego. Oczywiście pod kontrolą i na swoich warunkach.

Dalej, rośnie świadomość ludzi, że mają prawo do miasta tak samo, jak mają „prawo do wolności słowa". Że miasto nie jest własnością urzędników magistratów, ale „że jest nasze". Dlatego jednym z celów budżetu było włączenie mieszkańców w proces budowania strategii dla ich miasta. Każde spotkanie, w którym uczestniczyłem, pokazywało jasno, że nie ma lepszych ekspertów miejskich niż sami jego mieszkańcy. Oni znają swoje miasta jak własną kieszeń, wiedzą o każdej dziurze czy braku placu zabaw.

Tyle że włodarze miast nauczyli się prowadzić konsultacje – był to wymóg Unii Europejskiej przy wielu projektach – w taki sposób, by jednak potem ich owoce wyrzucać do śmietnika. Jeśli ustalenia w ramach budżetu nie miały charakteru wiążącego, to były zabójcze dla samej jego idei. I tak też się działo w wielu miejscach: ludzie zgłaszali swoje pomysły, a prezydenci podejmowali inne decyzje.

Zdarzało się nierzadko, że wielu twórców budżetów obywatelskich myliło go z plebiscytem. Dlaczego? Brakowało konsultacji, spotkań, wspólnego wypracowania kryteriów zgłaszanych projektów... To prowadziło do sytuacji, w której mieszkańcy zamiast ze sobą współpracować, zaczynali rywalizować. Myśleli bowiem nie o całym mieście, ale tylko o swojej ulicy czy dzielnicy. Tymczasem nie można prowadzić dobrego życia tylko na jednej ulicy, podczas gdy nie do życia jest cała dzielnica.

Ba, logika plebiscytu w wielu miejscach doprowadziła do tego, że wygrywały projekty, które były wspierane przez najgłośniejszą i najsprawniejszą grupę mieszkańców. Jednym z takich kuriozów logiki plebiscytu było to, że w Kraśniku w ramach budżetu obywatelskiego wygrał projekt naprawy dachu... lokalnego kościoła. Równie intrygujący jest przypadek Grójca: budżet partycypacyjny burmistrz ogłosił na swoim profilu na Facebooku, pomysły zgłaszano poprzez zamieszczanie komentarzy, a głosowano poprzez tak zwane lajki.

Reklama
Reklama

Niemądra rywalizacja

I rzecz ostatnia: w wielu przypadkach budżet partycypacyjny został sprowadzony jedynie do „kasy". Myślano w następujący sposób: im więcej miasto da pieniędzy, tym lepiej. Nic z tych rzeczy. Na spotkaniach z mieszkańcami jak mantrę powtarzałem, że „kasa" nie jest najważniejsza. Że celem budżetu na płaszczyźnie społecznej są edukacja i integracja – wiedza, jak działa budżet miasta, oraz integracja, której celem jest myślenie w kategorii dobra miejskiego, a nie tylko pojedynczej ulicy.

W wielu przypadkach było bowiem tak, że ludzie zamiast ze sobą współpracować w ramach budżetu, zaczęli się kłócić i rywalizować. Tymczasem jasno widać, że tam, gdzie ludzie ze sobą współpracują, wszyscy na tym zyskują, tam, gdzie ludzie ze sobą w niemądry sposób rywalizują, wszyscy na tym tracą.

Rodzimi, polityczni wyjadacze pokazują, że można spokojnie przejąć język miejskich aktywistów, by opisywać za jego pomocą rzeczywistość. I zarazem po staremu robić politykę. Dziś widać, że zmiana języka nie pociąga za sobą zamiany polityki.

Autor jest filozofem, szefem Instytutu Obywatelskiego, think tanku związanego z PO

Opinie polityczno - społeczne
Stefan Szczepłek: Po co nam poprawność językowa, jak wygrywają inteligenci z siłowni
Opinie polityczno - społeczne
Jacek Nizinkiewicz: Rekonstrukcja połowicznym sukcesem, ale Szymon Hołownia uprawia dywersję
Opinie polityczno - społeczne
Adam Bodnar ofiarą polityki, w której nie ma miejsca na kompromis
Opinie polityczno - społeczne
Marek Migalski: Prekonstrukcja rządu. Jak Donald Tusk może jeszcze uratować władzę
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Protesty antyimigranckie, czyli czy górale zatęsknią za arabskimi turystami?
Reklama
Reklama