Jeśli pominąć kraje o ustroju federalnym, to można chyba przyjąć, że w nowożytnej tradycji świata zachodniego instytucja Senatu zawsze stanowiła swoiste ograniczenie ludowładztwa. Senaty były rzecznikami tradycji i interesów grup uprzywilejowanych. Taka rola senatów budziła oczywiście sprzeciw. Tam, gdzie był on skuteczny, kompetencje senatów były redukowane.
Bękart Okrągłego Stołu
W Polsce Senat został ustanowiony w roku 1989 w następstwie kontraktu Okrągłego Stołu. Miał – z uwagi na częściowo tylko wolne wybory do Sejmu – gwarantować możliwość blokowania przez przedstawicieli demokratycznej opozycji decyzji PRL-owskiej większości.
Zawarte przy Okrągłym Stole porozumienie wyborcy rychło unieważnili. W istocie Senat stał się zbędnym bękartem Okrągłego Stołu. Jego główna kompetencja wynikająca z prawa weta – którego uchylenie wymagało przynajmniej dwóch trzecich głosów w Sejmie – została zasadniczo ograniczona. Izba wyższa pozostała przede wszystkim dlatego, że klasa polityczna chciała mieć do dyspozycji 100 posad dla swoich aktywistów – często zasłużonych – z którymi nie wiadomo było, co począć.
W praktyce funkcja Senatu na ogół sprowadza się do usuwania pomyłek, które w Sejmie popełniła rządząca większość. Na palcach jednej ręki można zliczyć polityków znanych szerzej dzięki działalności w Senacie (na tej liście jest niestety senator... Stokłosa). Senat nie stał się też izbą refleksji wzbudzającą czyjekolwiek żywe zainteresowanie.
Taki Senat faktycznie nie jest potrzebny. Trzeba go albo zlikwidować, albo... zasadniczo zreformować.
Sprawdzian referendum
W przeszłości byłem przekonany, że postulat likwidacji Senatu jest oczywisty. Obserwując jednak postępujący proces swoistej oligarchizacji sceny politycznej, już tak nie myślę. Poważnego rozważenia wymaga za to scenariusz głębokiej reformy Senatu po to, by się przeciwstawić zaawansowanej już patologii systemu demokratycznego.
W obecnym systemie politycznym nie ma dostatecznych zabezpieczeń przed podejmowaniem przez parlament decyzji potencjalnie sprzecznych z wolą większości wyborców. A może lepiej powiedzieć: nie ma procedur sprawdzenia, czy do takiego nadużycia nie dochodzi. Nie ma też realnych zabezpieczeń przed narzuceniem państwu decyzji stanowiących tylko wyraz doraźnych interesów rządzącej (partyjnej) większości.