Jeszcze nie tak dawno na słowo „demografia" wielu słuchaczy czy dyskutantów reagowało ziewaniem lub próbowało ukrywać znużenie. Nic dziwnego, skoro przez kolejne lata był to straszak w niejednej debacie, a efektów jego działania próżno było szukać. Ukuło się nawet przekonanie, że kryzys demograficzny jest jak Yeti – wszyscy o nim mówią, ale nikt go w Polsce nie widział. Ostatni raport GUS spowodował, że ten etap możemy włożyć między bajki. Alarmujące prognozy mówią o zmniejszeniu się ludności Polski o 2,8 mln osób, a to tylko na przestrzeni najbliższych 25 lat!
Kluczowe jednak, że kryzys demograficzny nie czeka na nas „w jakiejś nieodgadnionej przyszłości", ale zaczyna się tu i teraz. Jego pierwsze skutki zaczyna odczuwać rynek pracy i to nie tylko w Polsce, ale także w innych krajach naszego regionu. Niedawne dane GUS z Badania Aktywności Ekonomicznej Ludności, opisujące wyniki pierwszego kwartału tego roku, zaskoczyły wielu ekspertów. Przy obecnej, dobrej koniunkturze na rynku pracy w ciągu trzech miesięcy przybyło najwięcej nowych miejsc pracy (ponad 260 tys.) od 2010 roku. Jednocześnie przy najniższej stopie bezrobocia od niemal trzech dekad nagle spadła także liczba osób aktywnych zawodowo w Polsce. Nawet jeśli zmiana ta nie była bardzo wyraźna, bo wyniosła 0,4 proc. rok do roku, to przy takiej koniunkturze powinna prowokować do pytań o jej przyczyny. Jedną z nich wskazali analitycy NBP: jest nią demografia. Liczba osób w wieku produkcyjnym (w wieku 15–64 lata) zmniejszyła się o 1,4 proc. kwartał do kwartału.
Gdy spojrzymy dalej w przyszłość, to z takimi zjawiskami będziemy borykać się częściej. Ostatni raport GUS „Sytuacja demograficzna Polski do 2018 roku" nie pozostawia wielu złudzeń. Zmiany w strukturze wieku ludności (zmniejszanie się liczby dzieci i młodzieży) oraz spadek liczby zawieranych małżeństw powodują, że możliwości poprawy sytuacji demograficznej są znikome. W efekcie prognozy długoterminowe mówią, że do 2050 roku populacja naszego kraju spadnie z ponad 38 milionów obywateli do poziomu 34 milionów. To tak jakby z dzisiejszej mapy Polski zniknęły miasta o liczebności Warszawy, Krakowa, Trójmiasta i Wrocławia razem wzięte. Co więcej, zmiany nie będą równomierne. W niektórych powiatach spadek populacji będzie sięgać 30 proc.
Zbyt bierni
Co z tym zrobić? Paleta, z której można je wybierać, jest szeroka. Tę wyliczankę można zacząć od ściągania Polaków z emigracji, przyciągania ekspatów np. z południa Unii Europejskiej, uzupełniania deficytów naszymi sąsiadami zza wschodniej granicy, stawianiu na rozwoju automatyzacji pracy czy zwiększania aktywności zawodowej. I właśnie na tym ostatnim aspekcie chciałbym się szczególnie skupić. Dlaczego? Bo według danych Eurostatu nadal odbiegamy pod tym względem od średniej unijnej (72 proc.), co powoduje, że w wieku produkcyjnym mamy ok. 5 mln osób biernych zawodowo. Mieszkają one w Polsce, ale zamiast być uczestnikami rynku pracy (zatrudnienie lub bezrobocie), znajdują się poza nim. Jest ich ponad pięć razy więcej niż osób zarejestrowanych w urzędach pracy jako bezrobotne.
Przyczyn bierności zawodowej jest wiele, ale najczęściej jest ona związana z obowiązkami rodzinnymi i prowadzeniem domu – ten powód wskazuje jedna trzecia wszystkich biernych zawodowo. Na dalszych pozycjach są czynniki zdrowotne (24,9 proc.), edukacja (24,6 proc.) czy emerytura (10,7 proc.). Innym szczególnie niepokojącym zjawiskiem jest pewien zestaw tych powodów, który tworzy grupę tak zwanych NEETs (not in employment, education or training). Są to młodzi ludzie, którzy są na tyle bierni, że ani nie podejmują aktywności zawodowej, ani edukacyjnej. Takich osób w grupie do 34. roku życia mamy nieco ponad 16 proc., czyli w okolicach średniej unijnej. Samo zjawisko tak złożonego samowykluczenia tworzy ryzyko długotrwałego wypadnięcia tych osób z gospodarki. Nie zyskują oni bowiem ani doświadczenia, ani aktualnych kompetencji, które stają się kartą przetargową na rynku pracy.