To o ponad miliard więcej niż cztery lata wcześniej, choć niewiele na tle wpływów turystycznych tuzów – Hiszpanii czy Francji, które przychody z unijnej turystyki mają na poziomie odpowiednio 49 mld i 43,2 mld euro. Bardziej w naszym zasięgu jest Austria, która na turystach zarobiła w zeszłym roku 15, 7 mld dolarów, czyli niemal dwa razy więcej niż my.

Ponad połowa z tego przypadła na turystykę zimową, w której Austria jest liderem w Europie, choć rośnie jej konkurencja. Także ze strony krajów, które jak Czechy, Słowacja czy Polska do niedawna (ze względy na niski standard tras i bazy hotelowej) w ogóle się nie liczyły. Spore inwestycje w ostatnich latach sprawiły jednak, że nasze kurorty również zaczynają odgrywać pewną rolę na zimowej mapie. Wprawdzie niewielkie mamy szanse wygrać w rywalizacji o wytrawnych narciarzy i snowboardzistów, którzy szusują na stokach Alp, ale możemy przynajmniej zatrzymać w kraju sporą grupą rodzimych amatorów zimowych sportów. Na pewno warto o to zawalczyć, pamiętając wszakże, iż zima – ostatnimi laty zresztą dość krótka – nie jest jedynym sezonem, który przyciąga w góry turystów. Co widać także w Austrii, gdzie świetnie rozwinięta turystyka zimowa zapewnia nieco ponad połowę rocznych wpływów od zagranicznych gości.

Nie do końca przekonują mnie racje inwestorów, którzy w górach Dolnego Śląska skarżą się na uciążliwości związane z obszarem Natura 2000. Decydując się na duże inwestycje, chyba zresztą wiedzieli, jakich warunków i dodatkowych kosztów mogą się tam spodziewać. Na pewno łatwiej byłoby wygolić wszystkie atrakcyjne dla zjazdów zbocza i wszędzie postawić wyciągi. Sama jako niezbyt wprawny narciarz cenię sobie rozległe, dobrze dośnieżone stoki. Jednak z górskich wycieczek jesienią i wiosną pamiętam, że gołe pagórki stoków upstrzone kablami i rowkami odpływowymi wyglądają dość przygnębiająco.

Duża jest tutaj rola lokalnych władz, które powinny mieć trochę szerszą i bardziej długoterminową perspektywę niż inwestorzy liczący niekiedy, że w kilka sezonów z nawiązką odbiją sobie poniesione nakłady i jeszcze zarobią. Władze na Dolnym Śląsku chyba tę perspektywę mają, skoro stawiają teraz na rozwój mniej inwazyjnego dla natury narciarstwa biegowego. W dodatku to narciarstwo dobrze wpisuje się w zmiany demograficzne w kraju, czyli starzenie się Polaków.

Liczę też, że nie mogąc do woli zabudowywać górskich stoków, przedsiębiorcy nieco większą uwagę zwrócą na ich otoczenie. Tak by trochę rozwinąć ofertę „apres ski", czyli po nartach, którą w polskich górach nadal często pozostaje grzaniec.