Już w nowym roku minister Witold Waszczykowski udzielił „Bildowi” słynnego wywiadu, w którym rowerzyści pojawiają się jako jeden z elementów „marksistowskiego” wzorca kulturowego obcego polskiej tradycji.
Jeśli dodać do tego losy odrzuconej w październiku głównie głosami PiS nowelizacji kodeksu drogowego, która poprawiłaby sytuację pieszych – przypomnijmy, że w Polsce obowiązuje nieobecne nigdzie w Europie Zachodniej prawo dające pieszym pierwszeństwo na pasach dopiero w momencie, gdy na nie wkroczą, nie wtedy, gdy sygnalizują zamiar przejścia przez jezdnię – powstaje spójny, choć jeszcze niedawno zdawałoby się, że zupełnie nonsensowny obraz, zgodnie z którym polskiej prawicy miła jest jazda samochodem, a niemiłe są rowery i ruch pieszych.
W swej polemice chciałbym zająć się ideową i polityczną stroną artykułu Warzechy – „ideologiczną warstwą problemu” według jego własnego sformułowania – zostawiając na boku jego szczegółowe opinie, moim zdaniem co do jednej błędne, a niekiedy wręcz nie poddające się ocenie w kategoriach prawdy i fałszu (z takich samych przyczyn, z jakich wymyka się jej Alicja w krainie czarów) – jak fragment o wytyczaniu wirtualnych kontrapasów czy łaskawa pochwała dla „szlaków rowerowych niekolidujących z ruchem samochodów”. Kontrapasy czy raczej kontraruch, o którym pisze Warzecha, jest „wirtualny” w dokładnie tym samym stopniu co każda inna regulacja wprowadzona pionowym znakiem drogowym, a „niekolidujące” szlaki w mieście, by spełnić ten warunek, musiałyby lewitować.
Ideowa konstrukcja Warzechy polega na utożsamieniu działań na rzecz pieszych i zrównoważonego transportu z „inżynierią społeczną” i „społecznym eksperymentem”, a zatem z przeciwieństwem wartości liberalnych i wolności indywidualnej, i na kwalifikacji takich działań jako lewicowych; w tej siatce pojęć polityka odwrotna – prosamochodowa – okazuje się wolnościowa i prawicowa. Warzecha kwalifikuje jako „inżynierię społeczną” na przykład przywracanie pasów dla pieszych na śródmiejskich skrzyżowaniach, na których wcześniej pieszych skierowano do przejść podziemnych. Jeśli zatem dużym nakładem środków (z podatków płaconych zarówno przez pieszych, jak i kierowców) przebudowuje się ulice tak, by nie dało się po nich chodzić, i zmusza się pieszych do korzystania z podziemi, a tych, którzy nie są zdolni do pokonania schodów, siłą rzeczy wyklucza się z miasta – nie jest to, zdaniem Warzechy, inżynieria społeczna i społeczny eksperyment. Jeśli natomiast (kosztem wielokrotnie mniejszym) przywraca się możliwość chodzenia wzdłuż ulicy – jest to inżynieria społeczna i „stawianie obywateli w sytuacji przymusowej”. Takie rozróżnienie jest nonsensem; w rzeczywistości nie mamy tu do czynienia z „inżynierią społeczną” i jej brakiem, tylko z dwoma różnymi kierunkami polityki miejskiej – dokładnie przeciwstawnymi, lecz w dokładnie tym samym stopniu będącymi polityką opartą na pewnych założeniach i realizującą pewne cele.
Kiedy chodzi o kwestie takie jak przejścia podziemne czy przyciski wzbudzające zielone światło dla pieszych – w istocie formę ich systemowej dyskryminacji – pomysłem dość osobliwym jest umieszczanie tych sprzecznych polityk na osi lewica – prawica (a tym samym w polskim kontekście wpisywanie ich w wojnę plemion). Sam nie umiałbym takiej kwalifikacji dokonać – usiłując znaleźć (na serio) argumenty na rzecz prawicowości lub lewicowości dojścia bez schodów na dworzec kolejowy, nie umiałbym nie czuć się jak sofista. Warzesze jednak taka kwalifikacja się udaje. Jak? Otóż uznaje on samochód za „symbol swobody i wolności” (wartości według niego prawicowej). W rezultacie wszystko, co ogranicza swobodę posługiwania się samochodem (jazdy i parkowania), okazuje się zamachem na wolność.