Wydawać by się mogło, że opisując holenderską Partię Wolności, która w wyborach parlamentarnych 15 marca wypadła znacznie poniżej prognoz i oczekiwań, należałoby przedstawić ją rzeczowo – jako ugrupowanie antyeuropejskie i antyimigracyjne. Partia Geerta Wildersa krytycznie ocenia funkcjonowanie Unii Europejskiej i nie akceptuje zmian, jakie wnosi do społeczeństwa nadmierny napływ imigrantów. Takie określenia są więc oczywiste, a przy tym jasne i zrozumiałe.
Przyjrzyjmy się jednak informacjom powyborczym: „Przerwany marsz populistów", „Wybory w Holandii nie pchnęły populistów naprzód", „Premier Holandii chce zatrzymać populistyczne domino w Europie". Czy rzeczywiście zawierają informacje? Owszem, ale tylko dla tych, którzy i tak wiedzą. Tylko czytelnik zorientowany w sytuacji – w Holandii i w Europie – ma szansę się domyślić, o kim i o czym jest mowa. Innym pozostaje wrażenie, że chyba dobrze się stało, bo ci populiści to jakieś podejrzane figury, których poczynania i postępy trzeba koniecznie zastopować. Przerwany marsz populistów, populistyczne domino? Cóż to konkretnie znaczy?