Powiedzenie wydaje się nabierać politycznej symboliki. Największego na świecie krokodyla kilka lat temu złowiono na Filipinach. Geopolitycznie zaś cały archipelag jest jak krokodyl, którego znaczenie czasami Zachodowi umyka. Dla porównania: we wschodnioazjatyckiej układance Kim Dzong Un to stwór, którego widać bardzo dobrze. Pod międzynarodową presją dystansują się od niego nawet Chiny i Rosja. Sprawia to, że młody Kim ma doprawdy małe pole działania. Coraz większe ma natomiast drapieżnik przyczajony – Rodrigo Duterte.
Prezydent Filipin to bowiem człowiek bezwzględny i przebiegły, ma też rozległe wpływy polityczne. Jego kraj stanowi bramę do Morza Południowochińskiego, o którego status USA, Chiny oraz państwa regionu toczą zawzięty spór. Jest o co. Przez ten akwen przepływają co roku towary stanowiące 30 proc. wartości światowego handlu morskiego. Od objęcia władzy Duterte stara się wykorzystywać tę sytuację na swoją korzyść. Raz flirtował gospodarczo z Chinami i szedł im na rękę, wycofując kutry ze spornych wód. Innym razem podejmował premiera sprzymierzonej z USA Japonii i uzyskiwał od niego obietnicę niemałej pomocy finansowej. Do Pekinu wysyłał zaś krótko potem nieustępliwe noty dyplomatyczne.
Ogólnie Duterte staje się jednak coraz bardziej antyamerykański. I choć nie ufa jeszcze w pełni Pekinowi, to śmiało wyciąga rękę do współpracującej z nim na tym obszarze Moskwy. Na Filipinach po raz drugi w ciągu zaledwie trzech miesięcy składają wizytę rosyjskie okręty wojenne. Duterte mówi zaś wprost o daleko idącej kooperacji z Kremlem w dziedzinie obronności. Równocześnie prezydent zdaje się nic sobie nie robić z oskarżeń o masowe mordy, których w ramach walki z handlarzami narkotyków miały się dopuścić jego szwadrony śmierci.
Duterte zaczyna w swoich działaniach wewnętrznych i zewnętrznych coraz bardziej przypominać innego bezwzględnego wyspiarza, a mianowicie Fidela Castro. To, jak uczy historia, zwiastuje zaś poważny kryzys.
Autor jest politologiem z Uczelni Łazarskiego