Zdecyduje rachunek ekonomiczny – zarówno u pracodawców, jak i pracowników z zagranicy. W razie kłopotów firmy zaczną dokładniej liczyć koszt zatrudnienia imigrantów, w tym np. wydatki na ich zakwaterowanie, dowóz czy obsługę administracyjną związaną z załatwianiem zezwoleń na pracę.
Z kolei migranci zarobkowi, widząc pogorszenie na rynku pracy w Polsce, raczej nie będą czekali na cięcia stawek czy zwolnienia – sami zaczną się przenosić gdzie indziej. W ten sposób mogą się stać buforem chroniącym lokalny rynek pracy przed gwałtownym wzrostem bezrobocia. Tak jak polscy emigranci w Irlandii, którzy po kryzysie z 2008 r. wyjeżdżali do pracy do mniej dotkniętej recesją Skandynawii albo do Niemiec. A Niemcy od stycznia 2020 r. szerzej otworzą się na fachowców spoza Unii, co będzie dodatkowym bodźcem do wyjazdu części Ukraińców z Polski. I to niezależnie od koniunktury na naszym rynku pracy.
W razie jej pogorszenia nie mniej znaczącym buforem ograniczającym wzrost bezrobocia może się okazać demografia, a ściślej malejąca systematycznie liczba Polaków w wieku produkcyjnym. Według prognozy GUS w 2020 r. ta grupa skurczy się do 22,8 mln – to znaczy, że będzie o ponad 484 tys. osób mniejsza niż w 2018 r. i o ponad 1,2 mln mniejsza niż w 2015 r. Może się więc okazać, że nawet przy kurczącym się rynku pracy wiele firm i tak będzie mieć problemy ze zdobyciem pracowników.
Pogorszenie koniunktury mocno zmniejszyłoby nasze szanse na poprawę bilansu demograficznego poprzez politykę imigracyjną. Także dlatego, że w trudniejszych czasach rośnie ryzyko sięgania po antyimigrancką retorykę w rozgrywkach politycznych, czego doświadczyli zresztą Polacy w Wielkiej Brytanii. W dodatku wzrost bezrobocia i spadek realnych, a może i nominalnych, wynagrodzeń rozwiałyby nadzieje na ściągnięcie do kraju Polaków, którzy wyemigrowali za pracą w ostatnich latach. Kto więc będzie pracował na nasze emerytury, zanim dorosną dzieci z pokolenia 500+?