Nic dziwnego, bo głosowanie nad Funduszem Odbudowy to dla polityków wręcz idealne pole dla zademonstrowania niezłomności swoich poglądów.
I to w wielu sprawach naraz: odbudowy gospodarki po pandemii i strachu przed brukselską biurokracją, przywiązania do idei europejskiej i obaw o suwerenność, dbałości o dobrobyt obywatel i Polski i zdemaskowania zastawionych na nas finansowych pułapek, wizji modernizacji gospodarki i szatańskiego planu dechrystianizacji kraju, wraz z wykupem za grosze majątku narodowego.
Do wyboru do koloru, rzadko jest okazja, by sobie bezkarnie pogadać.
Wszyscy uważają tę gadaninę za bezkarną, bo są pewni, że fundusz będzie ratyfikowany. Wszyscy oczywiście chcą pieniędzy (blisko 60 mld euro!). Więc jedni deklarują, że będą głosować za, choć są w opozycji, a inni przeciw, choć są w rządzie. Ideał to zjeść ciastko i mieć ciastko – np. jak Rejtan, odmówić ratyfikacji, ale potem dorwać się do zatwierdzonych głosami innych pieniędzy. Innymi słowy, ukryte za fasadą napuszonych słów wygłupy.
A tymczasem są powody, by dyskusję nad Funduszem Odbudowy potraktować naprawdę poważnie, bo może to być przełom w funkcjonowaniu Unii. Po raz pierwszy Komisja Europejska ma zaciągnąć wspólny dług, solidarnie gwarantowany przez wszystkie państwa członkowskie. Czy kryje się w tym jakieś zagrożenie dla Polski?