Włosi już przywykli, że tylko jak włoska firma znajdzie się w wielkich kłopotach i akcjonariusze chcą prezesa, pada nazwisko szefa grupy Fiata, Sergio Marchionne. Teraz akcjonariusze szwajcarskiego banku UBS zaproponowali mu fotel wiceprezesa, który przyjął. Nie było to takie oczywiste, bo niedawno odmówił objęcia funkcji prezesa Alitalii. Nowe stanowisko nie oznacza jednak rozstania z Fiatem. Twierdzi, że funkcje we włoskim koncernie i szwajcarskim banku nie kolidują ze sobą. Zwłaszcza że przecież mieszka w Szwajcarii.
W europejskim biznesie ma opinię człowieka, który potrafi wszystkich przechytrzyć. "Rozwód po włosku", jaki przeprowadził między Fiatem a amerykańskim koncernem General Motors w 2005 r., przejdzie do historii jako prawniczy majstersztyk. Negocjacje, w których po stronie Fiata było pięciu menedżerów, a po stronie amerykańskiej armia prawników, przypominała partię pokera. Marchionne grał ostro, bo nic nie miał do stracenia. Ostatecznie GM został zmuszony do wypłacenia 1,5 mld euro. Te pieniądze pomogły uratować włoski koncern przed bankructwem.
Karierę Marchionne zaczął w firmie doradczej Deloitte, potem przeszedł do szwajcarskiej SGS, światowego lidera w badaniu jakości. Zapewne stąd aptekarska dbałość o jakość u Marchionne. W szkołach zarządzania mówi się o "metodzie Marchionne". Jej drugą cechą jest umiejętność restrukturyzacji bez ograniczenia zatrudnienia. Udało się to i w SGS, i w Fiacie.
Kiedy Marchionne przychodził do Fiata, ten miał właśnie kłopoty z jakością. Dzisiaj daje na swoje auta trzy lata gwarancji albo milion kilometrów, wypuszcza jeden po drugim modele, które zdobywają tytuły aut roku.
Kiedy Marchionne słyszy kogoś upierającego się, że samochody koncernu nie są niezawodne, złości się, krzyczy, potrafi obrazić rozmówcę albo sam się obraża.