Rosjan oburzają negatywne opinie o działaniach radzieckich mołojców. Widocznie Miedwiediew nie czytał np. „Zapisków oficera Armii Czerwonej" lub przynajmniej nie odwiedzał Ermitażu, gdzie wisiały przez lata najpiękniejsze z dowodów na poparcie tezy Wrogów Rosji. Tezy od wczoraj nad Wołgą karalnej.
Polacy są mniej zaciekli. Mamy co prawda swój Instytut Pamięci Narodowej. Ale i skala zbrodni nie ta i jakoś nie możemy uzgodnić wspólnej linii traktowania naszej najnowszej historii. A tu proszę – o ile to prostsze jeśli władza robi to odgórnie.
A może większemu łotrostwu i krwawszym zbrodniom łatwiej jest zaprzeczać? Tezę tą udaje się potwierdzać na zachód od Odry. Jak relacjonuje „Rzeczpospolita" i „Polska" tygodnik „Der Spiegel" twierdzi, że bez pomocy Polaków, Ukraińców i innych narodów zagłada milionów europejskich Żydów nie byłaby możliwa.
To trochę przerażający przykład jak z faktów można zbudować pokrętną tezę. Tak – w Polsce byli szmalcownicy, Ukraińcy mają swoich oprawców obozowych, podobnie jak Bałtowie czy nawet Francuzi. Ale czy gdyby tych jednostek nie było, Niemcy zmieniliby coś swoim barbarzyńskim i nieludzkim planie? To nad Renem narodziła się idea eksterminacji Żydów i to niemieckie ręce zaczęły wcielać ją w życie. I jeśli Niemcy mogą powiedzieć „to nie nasza wina, że wy Polacy macie swoich łotrów", to możemy przyznać im racje – to nie jest wina ani ich, ani nas. Tyle, że to nie my wyzwoliliśmy całe to zło. Z usprawiedliwianiem i obwinianiem całych narodów już trochę trudniej. „Der Spiegel" nie znalazł w tym jednak problemu.
Zupełnie innym torem niż Rosjan i Niemców biegną myśli Amerykanów. Ostatnią krwawą jatkę urządzili sobie prawie 150 lat temu, więc zamiast rozpamiętywać zbrodnie Unii i Konfederacji wzięli się za dobijanie własnej branży motoryzacyjnej. Barack Obama ogłosił wczoraj nowe normy spalania dla aut, które mogą być produkowane i poruszać się po bezdrożach Ameryki. Normy są wyśrubowane. Ich wdrożenie w całych Stanach Zjednoczonych byłoby równoznaczne z zamknięciem 194 elektrowni węglowych lub pozbycia się 58 mln aut – pisze „Gazeta Wyborcza". Prezydentowi USA przyświeca cel ekologiczny. I chwała mu za to. Ale ekonomicznie może się to USA odbić czkawką. Po pierwsze ich (upadający) producenci nie są wyspecjalizowani w produkcji oszczędnych aut, tym bardziej, że ich klienci najchętniej sięgają po właśnie duże, paliwożerne samochody. Oznacza to wzrost importu. Nawet jeśli przejściowy, to utraconych udziałów w rynku nie da się szybko odrobić. Pytanie brzmi, czy będzie je miał kto odrabiać. GM i Chrysler toną, Ford ma się nieco lepiej, ale wcale nie dzięki rynkowi amerykańskiemu. A więcej aut z zagranicy, to mnie pracy w USA.