Jeśli zdecydowali się przedstawić takie szacunki, to oznacza, że nie spodziewają się żadnych poważnych reform w sektorze finansów publicznych ani w tym roku, ani w przyszłym. Ba, co więcej, przypuszczają, że nie zmienią się w ogóle właściciele naszych flagowych państwowych firm. Albo odwrotnie: mówią o swoich wyliczeniach, bo chcą w ten sposób zachęcić rząd i klasę polityczną do zdecydowanych działań.

A przed rządem poważne zadanie nowelizacji tegorocznego budżetu i skonstruowania przyszłorocznego. I jeśli można w tym roku wymyślić koktajl, gdzie częściowo ubytki podatkowe zastąpione zostaną dywidendami, ZUS weźmie 5 mld kredytu zamiast dotacji, a dodatkowo nieco podniesie się akcyzę, to w przyszłym roku takie mieszanie już się nie uda. Jeśli rząd i koalicja zechcą zrealizować taki wariant noweli, to pod koniec tego roku deficyt finansów publicznych i tak wyniesie nie ok. 50 mld zł, a gdzieś w granicach 70 mld zł.

Co więc można zrobić? Paleta jest bardzo kolorowa: od sprywatyzowania (ale rzeczywistego, a nie przerzucania udziałów jednych firm do drugich) połowy naszych spółek poprzez zamrożenie waloryzacji emerytur i rent, uporządkowanie transferów socjalnych czy podniesienie podatku VAT. Tylko zanim zacznie się ciąć, podnosić czy przekładać, trzeba wiedzieć po co. Samo łatanie dziury budżetowej to zbyt mało wiarygodny powód.