Obecny rząd niczym nie różni się od większości swoich poprzedników. Prywatyzuje dużo mniej niż o konieczności prywatyzowania mówi, a nagłą determinację w tym kierunku objawia dopiero wtedy, gdy trzeba łatać dziurę budżetową.
Liczby nie kłamią – w dwóch poprzednich latach przychody prywatyzacyjne brutto wyniosły ok. 4,3 mld zł, a teraz mają raptem skoczyć do 36,7 mld zł w tym i przyszłym roku. Choć niewątpliwie na plus trzeba PO zapisać to, czego w liczbach nie widać – sprzedawania na aukcjach małych spółek Skarbu Państwa, które tylko w prywatnych rękach mają szansę przetrwać na rynku i być dobrze zarządzanymi.
Problem jednak nie w tym, że łatanie deficytu sektora finansów publicznych z przychodów prywatyzacyjnych to przejadanie majątku (zgodnie z ustawą budżetową są źródłem finansowania potrzeb pożyczkowych państwa, czyli służą bezpośrednio do redukowania deficytu), bo prywatyzacja ma więcej zalet niż wad. Ale w tym, co się przejada. Rząd zaś chce w pierwszej kolejności przejeść branżę energetyczną.
Listę spółek do prywatyzacji otwierają: Tauron, Polska Grupa Energetyczna, Energa, Zakłady Energetyczne PAK czy Enea, której część akcji jest już notowana na warszawskiej giełdzie. W tym gronie pojawia się także paliwowy Lotos. Jeszcze we wrześniu PGE, Tauron i Lotos znajdowały się na liście spółek o znaczeniu strategicznym. I tam powinny pozostać.
[srodtytul] Energetyczny szantaż[/srodtytul]