Nasze drogi miały się stać śmietniskiem Europy, po których poruszają się konstrukcje poskładane z kilku powypadkowych wraków, niebezpieczne nie tylko dla kierowcy, ale i dla innych uczestników ruchu. Nieco mniej komentowany był fakt, że przez granicę – obok ewidentnych rupieci – wjeżdżały do Polski samochody względnie nowe, dużo lepiej wyposażone niż te z krajowych salonów (może dlatego importerzy tak głośno protestowali, że wpuszczanie tych aut do kraju ogranicza sprzedaż nowych modeli), i – co najważniejsze – tańsze od tych, które można było kupić w kraju. Przez długi czas nikt też nie protestował, że podstawowe wersje nowych modeli oferowane przez koncerny na naszym rynku były znacznie uboższe od swoich zachodnich odpowiedników, bo liczyła się cena. Stąd też – choć brzmi to paradoksalnie – część sprowadzanych pojazdów wręcz podnosiła poziom bezpieczeństwa na naszych drogach.

Zalew starych i średniostarych samochodów, z którym nikt nie mógł sobie poradzić, powstrzymało gwałtowne osłabienie złotego. I znów jest źle – padają komisy, fiskus traci, klienci odwlekają zakupy, banki nie chcą udzielać kredytów... Ale spadek prywatnego importu nie pobudził wcale sprzedaży nowych samochodów, wręcz przeciwnie, kryzys odbił się na wynikach autosalonów w sposób niezwykle dotkliwy. A wiele z nich zarabia na serwisowaniu używanych aut, sprzedaży części czy pośredniczeniu w obrocie, i często właśnie ta działalność pozwala im się utrzymać.

Ciekawie kpi z nas sobie wolny rynek. Zwłaszcza jeśli w grę wchodzą cztery kółka.