Informacja o rychłym bankructwie Grecji pojawiła się ponownie w związku z wypowiedzią wiceministra spraw zagranicznych Niemiec, który stwierdził, że restrukturyzacja długu „nie byłaby katastrofą". Do odstąpienia od spłaty części zobowiązań wprost nawoływał były grecki premier Costas Simitis. Powiedział gazecie „Vima", że „restrukturyzacja długu wyzwoliłaby siły kraju". Przekonywał, że bez niej sprowadzenie długu do bezpiecznego poziomu wymagałoby kilkunastu lat całkowitego spokoju na rynkach finansowych, na co trudno liczyć.

Grecki dług na koniec 2010 r. sięgał 144 proc. PKB i nie planuje się, by miał zacząć spadać aż do 2013 r., kiedy osiągnie poziom 160 proc. PKB. Rentowność dwuletnich obligacji greckich wynosi prawie

20 proc., co oznacza, że takie oprocentowanie w skali roku musiałby obiecać inwestorom rząd, gdyby chciał pożyczyć pieniądze na rynku. Prawdopodobieństwo bankructwa Grecji w ciągu najbliższych pięciu lat rynek szacuje na 65 proc.

Czy warto w takim razie przedłużać tę mękę, uchwalając kolejne niepopularne, ale też i nierealne plany oszczędnościowe? Paradoksalnie bankructwo Grecji w tym momencie jest znacznie bardziej problematyczne niż rok temu. UE zainwestowała już w Grecję około 100 mld euro. Połowę tej sumy stanowią greckie papiery kupione przez EBC. Strata banku mogłaby wprawdzie nie zostać odczuta przez obywateli UE, ale nadszarpnęłaby jego wiarygodność, gdyż oficjalnie kupował on greckie obligacje jedynie w celu prowadzenia polityki pieniężnej. Równie poważne byłyby konsekwencje dla reputacji unijnych instytucji i polityków, gdyby przepadła część z 50 mld wyłożonych przez europejskich podatników.

Drugi problem wiąże się z reformami, które w tej chwili pod okiem MFW wprowadza grecki rząd. Bankructwo zamiast wyzwolić siły, najpewniej stałoby się pretekstem do powrotu do skostniałego status quo. Inna sprawa, że na razie Grecji na nie po prostu nie stać. Gdyby nawet odjąć od wydatków rządu koszty obsługi długu, to w budżecie i tak jest deficyt. Ponieważ bankructwo oznacza zupełne odcięcie od zewnętrznego finansowania, o wiele łatwiej jest pozwolić sobie na nie krajom, które są chociaż w stanie pokrywać bieżące wydatki. Takim krajem ma być Grecja w 2013 r. i wtedy dopiero najprawdopodobniej ogłosi niewypłacalność.