Grecja to prawie bankrut. Rząd w Atenach prawdopodobnie przez wiele lat nie będzie w stanie spłacać pożyczek, które zaciągnął. Przy bardzo niskim wzroście gospodarczym, zbyt wysokich płacach w stosunku do wydajności pracy oraz zadłużeniu publicznym sięgającym już niemal 150 proc. PKB Grecy musieliby wprowadzić oszczędności skazujące kraj na wieloletnie łzy.
Naturalne zatem jest pytanie, dlaczego UE kredytuje bankruta, zamiast doprowadzić do restrukturyzacji jego zadłużenia? Można podać dwie interpretacje.
Pierwsza zakłada, że Grecja mogłaby się stać Lehman Brothers Europy. We wrześniu 2008 r. amerykańskie władze długo się zastanawiały, czy ratować upadający bank, aż stwierdziły, że to akcjonariusze powinni ponieść koszty. Nie przewidzieli, że upadłość banku stanie się początkiem największego załamania na rynkach finansowych od 80 lat. Bardzo możliwe, że europejscy politycy obawiają się powtórzenia podobnego scenariusza.
Te obawy mogą być przesadzone. Przy odpowiedniej restrukturyzacji, obniżającej nominalną wartość zadłużenia o 30 – 40 proc., ale jednocześnie wprowadzającej szereg mechanizmów umożliwiających odzyskanie straconej wartości w sytuacji przyspieszenia wzrostu PKB, straty całego systemu finansowego mogłyby być ograniczone. Jak jednak UE ma oszacować ryzyko, jeżeli testy banków w 2010 r. były tak ustawione, że „zdały" je nawet te, które kilka miesięcy później niemal upadły?
Druga interpretacja wskazuje, że europejscy politycy chcą za wszelką cenę utrzymać jedność strefy euro i wykonać krok w kierunku większej integracji. Decydują się na pełne kredytowanie Grecji i akceptują ryzyko strat, jakie w końcu muszą się pojawić w związku z niemożnością spłaty całego zadłużenia przez Ateny. Jednocześnie wymuszają na tym kraju głębokie reformy strukturalne. Tak bolesne, żeby ograniczyć ryzyko tzw. pokusy nadużycia, czyli przekonania rządów, że zawsze nadejdzie ratunek.