Jednak propozycje, jakie w tym tygodniu mają przyjąć przywódcy strefy euro, wydają się słabe. Dlatego wątpię, czy w piątek wylane zostaną fundamenty pod długookresową stabilność strefy. Jedyne, co może się udać, to wywołanie wrażenia, że coś się zmienia.
Ból Europy polega m.in. na tym, że najważniejsi politycy źle interpretują problemy. Powiada się nazbyt często, że pakt stabilizacji i wzrostu, w którym zawarte są limity deficytu i długu, był za słabo egzekwowany. Że bicz był za lekki, a poszczególne rządy zbyt mało posłuszne. Dlatego trzeba uwić silniejszy bicz, i na tym skupi się zapewne najbliższy szczyt europejski. Ale bliższa prawdy jest interpretacja, że cały pakt jest nieefektywny. Wzmacnianie podobnych procedur nie ma sensu.
Problemy są dwa. Przede wszystkim polityka fiskalna jest w pełnej gestii rządów krajowych. Tylko one odpowiadają przed obywatelami za decyzje dotyczące podatków i wydatków. W takiej sytuacji nakazy z Brukseli były i będą podrzędne. Każdy rząd prędzej pójdzie na starcie z Brukselą z niż wyborcami. Należałoby wprowadzić reguły fiskalne do konstytucji krajowych. Można liczyć, że wyborcy w pełni zaakceptują takie zmiany, a jednocześnie w przyszłości legitymizacja tych reguł będzie po stokroć wyższa niż obecnie. W tej kwestii widać pewien postęp.
Drugi problem jest poważniejszy. Otóż limity nakładane na deficyt są nieskuteczne i nie prowadzą do ustabilizowania długu. Kiedy kraj wpada w recesję, naturalne jest, że rosną deficyt i dług. Cała konstrukcja strefy euro opiera się na założeniu, że kraje pozbawione polityki pieniężnej mogą reagować na dotykające je specyficzne problemy gospodarcze polityką fiskalną.
Kluczowe, żeby rządy generowały duże oszczędności w okresie dobrej koniunktury oraz mogły zwiększyć deficyt w okresie recesji. A tego limitami się nie załatwi.