Nasz bank centralny szybko zdemaskował jej nieznajomość języka polskiego, bo przecież, Marek Belka nie mógł złożyć takiej deklaracji - nie ma na to (jeszcze) zgody zarządu NBP.
Jednak bez względu na to, co nasi politycy naprawdę mówią za granicą, to w sprawie pieniędzy dla MFW możemy czuć się niedoinformowani. Niby rozmawiamy o gigantycznej kwocie 6,3 mld euro (25,5 mld zł - 8 proc. naszych rezerw walutowych) i o zmniejszeniu dochodów budżetowych państwa o około pół miliarda złotych rocznie, ale sprawa toczy się gdzieś cichutko, poza wiedzą opinii publicznej. Nie podważając szczytnego ogólnego celu tej pożyczki, jakim jest ratowanie strefy euro, trudno zgodzić się z pozostałymi elementami tej akcji.
Po pierwsze - budzi wątpliwości szczegółowy cel, czyli zebranie takiej masy pieniądza, która zapewni światowe rynki, iż w strefie euro na pewno nie dojdzie do żadnego załamania. Takie kosztowne uspokajanie rynków ma sens tylko wtedy, gdy będziemy mieli pewność, że Grecja, Portugalia i Hiszpania staną kiedyś na nogi. A na razie nic na to nie wskazuje.
Po drugie - dziwi zadeklarowana przez Polskę duża kwota. Tu warto naśladować Czechów, którzy zmniejszyli swój przydział sporo o ponad połowę. Czeski bank centralny dodatkowo stwierdził, że cała operacja ma charakter polityczny i poprosił swój rząd o gwarancje zwrotu tej kwoty. Warszawa powinna brać przykład z Pragi. Nasza gospodarka jest gorzej rozwinięta niż czeska i nie powinniśmy szastać pieniędzmi. I zanim damy wsparcie bogatszym od siebie, musimy być pewni, że będą w stanie zwrócić pieniądze. Inaczej całym naszym zyskiem będą kłopoty gospodarcze i wątpliwy prestiż związany z tytułem obrońcy zachodnich bankrutów.