Pierwsze zwycięstwo było druzgocące, choć nie do końca spodziewane. Wiadomo przecież od lat, że w futbol gra 22 ludzi, a na końcu wygrywają Niemcy. Tymczasem dwie bramki Super-Mario Balotellego rzuciły drużynę niemiecką na kolana, chwilowo przyćmiewając zarówno skalę włoskiego długu publicznego, jak i wspomnienia o ciągnącej się od dziesięciu lat gospodarczej stagnacji, przerywanej od czasu do czasu recesjami (notabene w Wenecji dość trudno dostrzec efekty tej stagnacji).
Ledwie Włosi zdążyli dojść do siebie po pierwszym zwycięstwie, dzień później nadeszło drugie. Skazany na pożarcie Super-Mario Monti pojechał na unijny szczyt jako ofiara, a wrócił jako zwycięzca. Rzucił Angelę Merkel na kolana, stosując po mistrzowsku tradycyjną włoską taktykę negocjacyjną, czyniącą ze słabości siłę.
Z jednej strony wziął pod swoje skrzydła jeszcze bardziej zdesperowanych Hiszpanów, z drugiej zaś uśmiechnął się do Francji i wszystkich tych krajów strefy euro, które bały się niemieckich rygorów. Nie zawahał się też zaszantażować niemiecką kanclerz wetem wobec pakietu pobudzającego wzrost gospodarczy w Europie, co mogło z kolei zaowocować francuskim wetem wobec twardszych reguł kontroli deficytu.
Wpędził tym samym Angelę Merkel w ślepy zaułek, z którego wyjść można było tylko na dwa sposoby: albo niszcząc Unię, albo przyjmując jego żądania. A żądania włoski mistrz nad mistrze skalkulował w sposób tak umiejętny, by dawały one jego krajowi to, na czym mu najbardziej zależało, pozwalając jednocześnie pani kanclerz wyjść z tej sytuacji z twarzą.
Dostał to, co najważniejsze, czyli gwarancje użycia funduszy strefy euro dla ochrony przed wzrostem oprocentowania włoskich obligacji oraz – w razie potrzeby – bezpośrednią pomoc dla zagrożonych banków, niezwiększającą długu publicznego kraju. A pozostawił pozory, że teoretycznie nadal nie oznacza to bezpośredniej odpowiedzialności Niemiec za zobowiązania zadłużonego Południa.