Budżet UE stanowi 0,75 proc. PKB Wspólnoty. Zatem nawet gdyby w całości był wydany na inwestycje (a nie jest) i gdyby były to inwestycje bardzo efektywne (a wydawanie środków publicznych na ogół bardzo efektywne nie jest), to jego wpływ na unijny PKB należałoby mierzyć w setnych częściach procenta. Oczywiście, analitycy o prounijnym nastawieniu mogą znaleźć różne pozytywne konsekwencje brukselskiego szczytu. Szefowie 27 państw dowiedli, że potrafią wznieść się ponad podziały i wynegocjować – nie ważne jak zgniły – kompromis. Poza tym dzięki utrzymaniu polityki spójności różnice między krajami członkowskimi nieco zmaleją, co stwarza szanse na silniejszą integrację w przyszłości. To prawda, tyle że integracja nie jest celem samym w sobie, lecz ma czemuś służyć. A dyskusja o tym, czym ma być UE i jakie cele ma realizować, ostatnio zamarła.
Skoro brakuje słownego przekazu, cele polityki unijnej trzeba poznawać na podstawie działań. I należy je porównywać z regułami, którymi kierują się normalne państwa.
Od pewnego czasu Wspólnota dość sprawnie realizuję funkcję ubezpieczeniowego towarzystwa reasekuracyjnego. Ratuje bowiem przed bankructwem europejskie banki i te państwa, które wskutek monstrualnego zadłużenia publicznego de facto utraciły płynność finansową. Jest to zadanie ważne. W sytuacji kryzysowej byłoby realizowane przez każde państwo. Tyle że równolegle trwałaby debata: dlaczego, pomimo procedur zapobiegawczych, doszło do powstania długu i dlaczego, mimo wydania olbrzymich kwot, tempo wzrostu gospodarczego spadało, uniemożliwiając samoistne przymykanie się luki fiskalnej. Jeżeli odpowiedź na te pytania na poziomie federacji byłaby negatywna, oznaczałoby to, że wspólna polityka była zła, bo pomijała kwestie najważniejsze.
I tu dochodzimy do drugiego wydarzenia – wzrostu w USA. Po pierwszym przygnębiającym szacunku PKB (według którego jego wartość spadła, wpędzając Stany Zjednoczone w recesję) nadeszły nowe dane dotyczące handlu zagranicznego. Wynika z nich, że eksport wzrósł o 8,6 mld dolarów, a import spadł o 4,6 mld dolarów. Obie te zmiany były efektem wzrostu produkcji ropy naftowej z łupków. Prawdopodobnie także z tego powodu PKB Stanów Zjednoczonych nie zmalał, lecz urósł o pół procent. Potwierdziła się zatem oczywistość, że nic tak nie powiększa inwestycji, produkcji i handlu jak opanowanie nowej, efektywnej technologii, dostarczającej poszukiwany w świecie produkt.
Europa także na łupkach leży. Zatem można przypuszczać, że i u nas możliwy jest – choć na mniejszą skalę – łupkowy boom. Wiele wskazuje jednak na to, że go nie będzie. Komisja Europejska chce bowiem formalnego zakazu wydobycia gazu łupkowego lub zakazu faktycznego przez ustalenie tak surowych reguł środowiskowych, że wydobycie będzie nieopłacalne.