Kiedy w ubiegłym roku ekonomiści krytykowali resort finansów za przyjęcie zbyt optymistycznych założeń do budżetu, przedstawiciele ministerstwa twardo odpowiadali, że „dołek" spowolnienia gospodarczego przypadnie na początku 2013 r., a później sytuacja będzie stopniowo się poprawiać. Wyraźnie widać, że sytuacja w strefie euro, dokąd trafia większość naszego eksportu, nie tylko się nie poprawia, ale po kryzysie cypryjskim znów się pogorszyła. Kolejne dane makroekonomiczne nie dają nadziei na szybkie i mocne ożywienie.

Ale demonstrowany publicznie optymizm MF wcale nie jest nieracjonalny, jeżeli spojrzeć na obecne priorytety Jacka Rostowskiego. Najważniejsze jest zdjęcie z Polski procedury nadmiernego deficytu, co powinno nastąpić w maju, i zrealizowanie w pierwszej połowie roku większości potrzeb pożyczkowych państwa. Tymczasem przyznanie, że dochodów budżetowych w 2013 r. nie uda się zrealizować, byłoby jednoznaczne z zapowiedzią nowelizacji budżetu. I wtedy decyzja Brukseli byłaby dla Polski zapewne niekorzystna, a inwestorzy przestaliby tak łaskawym jak obecnie okiem patrzeć na nasze obligacje.

Niestety, postępując w ten sposób, minister ryzykuje, że kiedy w końcu trzeba będzie ogłosić konieczność nowelizacji budżetu, obkupieni w polskie papiery zagraniczni inwestorzy zaczną je gwałtownie wyprzedawać, czego skutkiem będzie załamanie kursu złotego. Ale pewnie urzędnicy resortu kalkulują, że jeśli gospodarka i tak będzie wtedy na dnie, to taki drobiazg już jej mocno nie zaszkodzi.