Niewykluczone, że do końca 2013 r. Grecja odnotuje nadwyżkę budżetową – powiedziała kilka dni temu szefowa MFW Christine Lagarde. Brzmiałoby to optymistycznie, gdyby nie fakt, że była francuska minister finansów mówiła o tzw. pierwotnym saldzie finansów publicznych, nieuwzględniającym kosztów obsługi długu.

Pewnie, tak rozumiana nadwyżka budżetowa to też jakiś sukces, ale prawda jest taka, że Grecy, którym odsetki od długów zabierają z budżetu równowartość około 6 proc. PKB,  mają przed sobą wiele lat wyrzeczeń, podobnie jak Portugalczycy i – w mniejszym stopniu – Hiszpanie i Włosi.

Fakt, że kryzys zadłużeniowy w strefie euro trwa już czwarty rok, skłania wielu  obserwatorów do opinii, że obrano złą metodę jego gaszenia. Na popularności zyskuje przekonanie, że nakazując zadłużonym krajom szybkie cięcie wydatków i podwyżki podatków, MFW i UE wpędziły je w głęboką recesję. To sprawia, że zrównoważony budżet staje się jeszcze bardziej odległym celem. Grecy i Portugalczycy są tym mocno zmęczeni, dowodem – kryzys polityczny w Lizbonie, który doprowadził do rezygnacji dwóch kluczowych ministrów. Czy oznacza to, że kraje te wybierają między euro a demokracją? Żeby pozostać w strefie euro, muszą przecież kontynuować restrykcyjną politykę fiskalną, ale wrażliwi na głos ulicy politycy nie mogą tego robić.

Takie argumenty odwołują się raczej do sentymentalizmu niż do faktów. Kluczowym elementem terapii krajów z południa strefy euro nie są cięcia fiskalne, lecz reformy strukturalne, które mają poprawić ich konkurencyjność. Co więcej, restrykcyjna polityka fiskalna nie musi owocować długotrwałą recesją, jeśli jest odpowiednio zaprojektowana i konsekwentna, a politycy potrafią wytłumaczyć, czemu ma służyć. Skoro udało się to Łotwie i Irlandii, dlaczego miałoby się nie udać Grecji i Portugalii?