Podobne pozytywne znaczenie przypisywano też progom ostrożnościowym (dotyczącym relacji długu do PKB). Teraz jednak koalicja rządząca decyduje o zawieszeniu tych bezpieczników (reguły wydatkowej oraz progu na poziomie 50 proc. PKB), by uniknąć cięć koniecznych z uwagi na szybki wzrost długu i złą kondycję budżetu. Dzięki takim działaniom można będzie zaciągać kolejne długi po to, by zapewnić finansowanie bieżących wydatków. Odbywać się to będzie rzecz jasna pod hasłem stymulowania gospodarki i unikania recesji.
Czy należy się więc niepokoić? Na tle innych członków Unii zadłużenie Polski nie jest najwyższe. Tyle że w całej tej sytuacji ryzykowne może być samo podejście polityków do obowiązujących reguł. Jest problem? Przepisy można przecież łatwo zmienić zgodnie z powiedzeniem „Zbij pan termometr, nie będziesz pan chory".
Takie zachowanie jest zresztą charakterystyczne dla wszystkich partii politycznych. Dotąd żadna nie pokazała, że myśli o tym, jak ograniczać zadłużenie Polski. Skrajnym przykładem było podgrzewanie koniunktury wtedy, gdy gospodarka i tak pędziła, czyli słynne obniżenie składek za czasów PiS. Nikt zaś nie myśli o budowaniu poduszki bezpieczeństwa w czasie prosperity, by lżej przechodzić kryzysy. I niestety trudno mieć nadzieję, że w najbliższych latach zobaczymy tu zmiany na lepsze, skoro niedługo znów wejdziemy w okres wyborczy.
Dobrym sygnałem jest to, że rynki finansowe na razie nie przejęły się działaniami polskiej koalicji rządzącej, bo parametry długu i deficytu są nad Wisłą o wiele lepsze niż w wielu krajach Unii. Choć pytanie, czy nie zmieni się to za rok, dwa, jeśli wejdziemy na ścieżkę szybszego wzrostu zadłużenia, pozostaje otwarte.
Podobnie jak kolejne: czy zniesienie 50-procentowego progu długu nie rozluźni naszych polityków do tego stopnia, że przestaną mieć opory, gdy trzeba będzie zmienić zapisany w konstytucji próg 60 procent?