To przekonanie nadmuchało bańki spekulacyjne na rynkach nieruchomości w USA i kilku innych krajach, a do pewnego stopnia nawet w Polsce. Bańki z hukiem pękły, ale tego nieszczęsnego hasła wcale nie zdyskredytowały.
Niedawno usłyszałem je z ust doradcy, który zachwalał inwestycje w apartamenty na wynajem w turystycznych miejscowościach. Jak to działa? Kupujemy lokal, a następnie dzierżawimy go firmie zarządzającej całym apartamentowcem, która przez określony czas, na ogół 10-15 lat, płaci nam za to około 8-10 proc. wartości lokalu rocznie. Nawet, jeśli kwotę potrzebną na zakup pożyczymy z banku, to kredyt będzie oprocentowany niżej, niż lokal, więc zysk jest murowany.
Spytałem, jaką mam gwarancję, że rzeczywiście lokal okaże się atrakcyjny dla turystów i dzierżawca będzie w stanie osiągnąć założony poziom „obłożenia". Bo przecież, jeśli zbankrutuje, to niezależnie od tego, co mi obieca w umowie, nie będzie w stanie się z tego wywiązać. Zostanę z lokalem, którego wartość – gdy nie będzie wynajmowany – spadnie znacznie poniżej ceny, po której go kupiłem. – To niemożliwie, usłyszałem. Polacy się bogacą, nie chcą już jeździć do obskurnych ośrodków wypoczynkowych. Wynajem apartamentu jest zaś niewiele droższy. Na dodatek, do Polski chętnie zjeżdżają Niemcy, Rosjanie, a oni mają wyższe wymagania. Tymczasem apartamentowców nad morzem i w górach brakuje – tłumaczył doradca.
Logika na pierwszy rzut oka rzeczywiście nieodparta. Tak, jak w USA nieodparty musiał się wydawać argument, że obywateli przybywa, a atrakcyjnych gruntów w miastach nie, więc domy siłą rzeczy muszą drożeć. Jeśli ktoś szybko nie kupi, za kilka lat już go może nie być stać. Dziś w USA domy są średnio o 25 proc. tańsze, niż jeszcze siedem lat temu. Kto może z całą pewnością powiedzieć, że za 10 lat turystyka w Polsce będzie się rozwijała tak, jak dziś?
A w tym wypadku chodziło o ogromny apartamentowiec, na dodatek nie będący jedyną tego typu inwestycją w danej miejscowości. Lokal próbował mi sprzedać doradca z biura nieruchomości powiązanego z bankiem, który skredytował jego budowę. Gdy lokale się rozejdą, zarówno inwestor, jak i bank, już będą na plusie. A potem ten drugi może jeszcze zarobić na udzielonym mi kredycie na zakup apartamentu. Jeśli inwestycja jest w pełni bezpieczna, jak zapewniał doradca, to bank nawet nie powinien się fatygować z badaniem mojej zdolności kredytowej: przecież kredyt spłacałby się z dzierżawy lokalu. Ale tego doradca nie chciał mi obiecać. Dlaczego? Czyżby jednak zyski bez ryzyka nie istniały?