Powszechnie znane są już opowieści o pewnym Norwegu, który przed laty jakimś cudem wszedł w posiadanie kilku bitcoinów, dzielnie o nich zapomniał, a kiedy sobie przypomniał, stać go było na mieszkanie. Jest też przykład odwrotny, Brytyjczyka, który skutecznie zniszczył twardy dysk swojego komputera. Bitcoiny wyparowały.
Jest już zbyt późno dlatego, że to sytuacja o parametrach spekulacyjnej bańki. Maluczcy z reguły do fali przedsięwzięć mających przynieść krociowe zyski dołączają na końcu. Kierują się powszechnym entuzjazmem i ponoszą gigantyczne straty. A bitcoinowa bańka wydaje się już napuchnięta do granic możliwości. Będzie trwała tak długo, jak długo znajdą się chętni na kupno wirtualnej waluty. Kiedy ich zabraknie? Nie znamy dnia ani godziny. A wtedy nie chciałbym być w skórze posiadaczy bitcoinów.
Historia z bitcoinem ma jeszcze inną cechę charakterystyczną dla baniek. Mianowicie nie jest jasne, co tak właściwie generuje wzrost wartości tej waluty. Poza popytem i owczym pędem kupujących. Tak było w przypadku spekulacyjnej bańki dotyczącej cebulek tulipanów w Niderlandach w XVII wieku, tak jest dzisiaj z bitcoinem.
Dlatego niespecjalnie dziwi mnie to, że rządy najpotężniejszych państw na tym świecie dosyć biernie przyglądają się rozkwitowi wirtualnej waluty. Entuzjaści bitcoina twierdzą, że w ten sposób powstaje enklawa finansowej wolności w Internecie.
Niestety, prawda wydaje mi się bardziej brutalna. Próba regulacji bitcoina oznacza też wzięcie odpowiedzialności za funkcjonowanie tej waluty, co w obliczu szykującego się krachu byłoby taktyką mało przemyślaną. Jeśli jednak bitcoin stanie się kiedyś stabilną walutą, rządy na pewno nie zostawią w spokoju nieopodatkowanych transakcji. Czyli – tak źle i tak niedobrze. Również z tej przyczyny ruch polegający na wymianie waluty realnej na wirtualną dobrze bym przemyślał.